Wojciech Gerson. Gdańsk w XVII wieku. 1865. Olej na płótnie. 103,5 x 147 cm. Muzeum Narodowe, Poznań.


Niektórzy mają skłonność do nadinterpretacji. Nieistniejących szukając podtekstów, podejrzliwie snują nowe wątki. A innym znów razem redukują przekaz, sprowadzając go do biograficznej notki. Tu jednak pomiędzy wierszami trzeba umieć czytać...
Ze zrozumieniem.

niedziela, 30 sierpnia 2015

Urodziny

Ponownie mam urodziny. I znowu nic wiekopomnego się nie wydarzyło.
Trochę to deprymujące - wszak chciałby się człek jak ten Feniks z popiołów...
Tymczasem ciągnie się za mną niczym kula u nogi ten metafizyczny dług, który wreszcie wypadałoby spłacić. (Określenie zastosowane przez Anię M. w odpowiedzi na mój komentarz do jej rozważań.)
Które to - szczególnie adekwatne w obliczu trapiącego mnie deficytu dobrostanu - ogromnie mi do gustu przypadło. Określenie tyleż wieloznaczne, co niedookreślone.
Kiedyż, ach, kiedyż ten "dług" spłacę, wyzbywając się ciężaru ponad moje siły.

wtorek, 25 sierpnia 2015

Na grząskim gruncie

Czteroletni Kubuś, bratanek Ewy, cierpi na rdzeniowy zanik mięśni.
Jest to nieuleczalna choroba genetyczna o nieznanej etiologii.
Chłopczyk dosłownie umiera na oczach rodziców. Na stałe podłączony jest do respiratora, trzeba mu regularnie odsysać wydzielinę z płuc. Rodzice są bardzo umęczeni, lecz robią dosłownie wszystko, co mogą, by Kubuś cierpiał jak najmniej. Codziennie przychodzi do niego prywatnie zatrudniony rehabilitant, bowiem Narodowy Fundusz przewiduje tylko dwie godziny tygodniowo.
Nie trzeba nawet wysilać wyobraźni, by wystawić sobie, co przeżywać musi rodzina, będąc bezsilną wobec tej tragedii dziecka. Ewa jest rehabilitantką, lecz ze zrozumiałych względów nie jest w stanie terapeutyzować chłopca.
Jego rodzice, Justyna i Maciek, postanowili zdecydować się na jeszcze jedno dziecko. Jako, że choroba jest w dwudziestu pięciu procentach dziedziczna, istnieje jedna szansa na cztery, że poczęte dziecko będzie nią dotknięte. Zrobiono zatem badania prenatalne. Wykazały, że rozwijający się płód odziedziczył chorobę. Dziecko zostało wyabortowane.
W stosownym czasie zdecydowali się na kolejne. Tym razem okazało się, że jednak zdrowe.
Uff, jaka ulga. Wreszcie będą mieli zdrowe dziecko!

Jak ocenić w kategoriach etycznych takie rozumowanie. (Tudzież - analogicznie - postępowanie).
Może zwyczajnie powstrzymać się od jednoznacznych ocen. Kto wie, jakbyśmy się zachowali, będąc w takiej sytuacji. Czy pragnienie dziecka, w tym zaś przypadku pragnienie zdrowego dziecka usprawiedliwia wszelkie środki? Jaką linię postępowania należałoby w takich razach przyjąć.
Ewie trudno pokusić się o jednoznaczne wnioski. Czy ktoś jest ciekaw, co ja o tym sądzę?
Na ile mój osąd jest obiektywny, na ile zdeterminowany światopoglądowo.
Na ile zaś po prostu zależny od punktu siedzenia.
Może tak właśnie jest za każdym razem. Może po prostu nie ma obiektywnych ocen.
Uniwersalne prawdy wyznaczają (i wyznaczać powinny) ludziom drogę, lecz w konkretnych sytuacjach niekiedy zawodzą. Ze względu na tak zwany czynnik ludzki.
A jednak warto kierować się uniwersaliami. Nie zawsze to wprawdzie od błędu uchroni, lecz przynajmniej w jakiś sposób zminimalizuje skutki.

niedziela, 23 sierpnia 2015

Rozmowa

Mówisz:
Dla mnie jesteś cudem, bo stworzył cię Bóg.
Twoje ciało, duszę, psychikę i umysł.
Prócz ciebie nie ma kogoś takiego, jak ty.
Wiele jest kobiet pięknych, mądrych, dobrych. Tylko żadna z nich nie jest tobą.
Rzecz w tym, co - po odsianiu wszystkich cech wspólnych innym - zostaje na dnie.
Co sprawia, że to właśnie ty, a nie kto inny.
I tę wyabstrahowaną rzecz nazywam kwintesencją "twojości".
Zastrzegam:
Zdajesz sobie sprawę, że można tak powiedzieć praktycznie o każdym?

- Owszem, lecz to właśnie twojość fascynuje mnie, a nie czyjość.
- Dobra odpowiedź.

piątek, 14 sierpnia 2015

14 VIII 1941, 12:50

Czternasty sierpnia. Rocznica śmierci św. Maksymiliana Kolbego. Męczennika KL Auschwitz.
Jak to jest, własne życie za współwięźnia oddać. Ofiarować je, ginąc w zamian śmiercią tak straszną, że aż trudno o tym myśleć. Głodowa śmierć to wielotygodniowa agonia w niewyobrażalnych wprost męczarniach. Nielekko przychodzi mi odmówić sobie kolejnej, nawet tej zbytecznej z punktu widzenia dietetyki, porcji jedzenia. Każdy ma swoje osobiste piekiełko - moje jest takie.
Bądź też - innej retoryki używając - taki jest mój krzyż.
Co - prócz wdzięczności - czułabym, gdyby to za mnie ktoś swe życie ofiarował*.
Czy, i jeśli tak, to jaki wpływ zdarzenie owo mieć mogłoby w kwestii mego postrzegania "daru" życia.
Podobno ludzkie życie jest bezcenne. Podobno jest wielkim darem. Podobno...
Jako, że trudno mi we własnej skórze odczuć jego atrybuty, przyjmuję tę prawdę niejako "na wiarę".
Czy zatem ofiara z mojego życia mniejszą miałaby obiektywnie wartość?
Czy jakoś łatwiej, niźli innym przyszłoby mi rozstać się z tym światem?
Otóż nie, bowiem lęk przed śmiercią wspólny jest każdej istocie ludzkiej. I to niezależnie od subiektywnie artykułowanej oceny jakości życia.

__________
*Na użytek tego posta biorę pod uwagę tylko doczesny aspekt życia.

Intrygujące doznanie

Nareszcie sobie popadało. Tyle wprawdzie, co kot napłakał, jednak wystarczająco, by kompletnie przemokły mi buty. Parasola, rzecz jasna, zabrać się nie pokwapiłam.
Przy okazji pytanie, czy ktoś mógłby mnie oświecić, dlaczego mówimy padało. Bo jeśli deszcz, to przecież padał. Chyba, że deszczysko bądź deszczydło jakieś. Wychodzę ci ja z Galerii, a tu najbezczelniej w świecie pada. Moją piękną fryzurę - jak to mówią - szlag...
Nie chciało mi się do Rossmanna wracać, coby parasol zakupić - za bardzo spieszyłam się na autobus.
Niczym pomysłowy Dobromir torbę plastikową na łeb zasadziłam, dwa otwory na oka paluchami wydłubawszy. Prowizoryczne to ustrojstwo co i rusz mi się zsuwało, nic to jednak, do przystanku nie było daleko. Na przejściu dla pieszych, minął mnie chłopiec z mamą, bardzo oboje tym widokiem rozbawieni. Nie oni jedni zresztą. Naraz zdałam sobie sprawę, że to interesujące doświadczenie.
Istna czapka niewidka. Albo struś z głową w piasku. Bądź też kobieta w muzułmańskiej burce.
Nie powiem, nawet mi się to spodobało.
Trudno było odgadnąć, czy twarz pod torbą młoda jest, czy też stara. Ładna czy brzydka, również.
Chociaż na dobrą sprawę, to i po sylwetce wiele można wnioskować.
Dziecię moje twierdzi, że obserwując z okna, jak sobie tak pod górkę idę, nie sposób dać mi więcej niż trzydzieści lat. No, może trzydzieści parę. Prawda, jakież miłe mam dziecię?
Zważywszy na choróbsko, co to mi przydało nadliczbowych kilogramów. Zatem moja sylwetka nie tak już zwiewna, jak dawniej. Zakładając, że kiedykolwiek była. (Otóż nie była, to nie ten typ.)
Nawet, jeśli dziecię obiektywne nie jest, tak czy owak, lekką ręką mogę odjąć sobie jakieś dziesięć lat.
Zostawmy dygresje, trzymajmy się faktów. Fakty zaś są takie, że nie zmartwiłoby mnie, gdybyśmy wszyscy mieli identyczne twarze, albo przynajmniej mieli je zasłonięte. Całą resztę też, tyle, że coś takiego trudniej przeprowadzić. Ech, marzenie ściętej głowy zafoliowanej łepetyny...
A teraz pokornie (albo raczej przekornie) oczekuję linczu.

sobota, 1 sierpnia 2015

Radość?

Co może sprawić nam radość. Różne rzeczy, przeróżne. 
Powiedz, co cię raduje, a powiem ci, kim jesteś.
Albo przynajmniej, w jakim na osi czasu znajdujesz się miejscu. 
To, co nas raduje, wiele o nas mówi.
Gdyby mi jeszcze dwa lata temu ktoś przepowiedział, czym się dziś uraduję, zadziwiłby mnie tym wielce. Otóż zawzięłam się ostro na tę stajnię Augiasza, którą do dziś była u mnie szafka pod zlewozmywakiem. Odpuściło mi choróbsko na tyle akurat, że ...dałam radę.
Wprawdzie na najbliższy tydzień mój kręgosłup wejdzie w stan nieużywalności, ale to szczegół.
Teraz cieszę się, jakby mi kto narobił w kieszeń.
Albo jak ten głupi do sera. Jakby było z czego.
Regres choroby, owszem, do radości powód stanowi. Jednak - nie ukrywam - prawdziwym byłby dopiero zupełny tejże brak.
To tak już ze mną źle, że jeno takie mi "przyjemności" na świecie pozostały?
Gdzie Rzym, gdzie Krym, gdzie Saint-Tropez, czy choćby nasz poczciwy Woodstock.
Zewsząd "donosy", jak to ktoś urlop spędza. A to Ibiza, a to Kanary, a to znów norweskie fiordy.
Inny z kolei leżeć pod gruszą woli, na dowolnie wybranym boku celebrując święty spokój.
Do wyboru, do koloru, można rzec.
Suponuję, iż powodów do radości tego lata mi nie zbraknie.
Na pierwszy ogień pójdzie zapuszczony przez dwuletnie chorowanie balkon, potem, rzutem na taśmę, umyję jeszcze szyby. Radochy, innymi słowy, po kokardkę.
A jeśli jakimś cudem kręgosłup odpuści mi na tyle, że będę mogła pomalować mamie okna, to już nawet nie radocha będzie, jeno prawdziwa euforia.

Radość radości równa?
Jeden się cieszy, gdy zdobywa góry; drugi, kiedy ma ruchomy choćby jeden z palców stopy.
Wszystko jest w porządku?
Otóż, nie; tutaj nic nie jest w porządku.