Wojciech Gerson. Gdańsk w XVII wieku. 1865. Olej na płótnie. 103,5 x 147 cm. Muzeum Narodowe, Poznań.


Niektórzy mają skłonność do nadinterpretacji. Nieistniejących szukając podtekstów, podejrzliwie snują nowe wątki. A innym znów razem redukują przekaz, sprowadzając go do biograficznej notki. Tu jednak pomiędzy wierszami trzeba umieć czytać...
Ze zrozumieniem.

niedziela, 31 grudnia 2017

Na dnie

I znowu kolejny Sylwester. Niby dzień jak każdy.
Jednak przeze mnie najbardziej znienawidzony z powodu chronicznej beznadziei dzień.
Być może za sprawą rozdźwięku między oczekiwaniami a rzeczywistością. I gdybym szczerze chciała się zastanowić, nie znajduję najmarniejszego powodu, dla którego warto  było go dożyć.

sobota, 23 grudnia 2017

Ot, sytuacja... (wygląda na to, że preferujecie takie krótkie posty)

Co znaczy moja ludzka, pospolita krzątanina - typu upieczenie ciasta, mięsa, czy pierożków ulepienie - w obliczu tego, że akurat teraz potrzebuje mnie Przyjaciel? Już tylko Mama pozostać musi priorytetem. Ale... jakoś to ogarnę.

czwartek, 21 grudnia 2017

Mądrość jest stanowczo przereklamowana

Nie daj mi, Boże, broń Boże skosztować  tak zwanej życiowej mądrości, dopóki życie trwa, póki życie trwa - śpiewała Maryla Rodowicz.

- Mamo, jesteś bez serca - żarty sobie ze mnie stroi własne moje dziecię. Chodzi mu, z grubsza biorąc, o to, że już amory mi nie w głowie. Ano, bo to akurat prawda, że już mi nie w głowie. 
Człowiek, kiedy młody jest, ciągle goni za mądrością wydumaną. Dostrzec nie umie szczęścia, chociaż je ma na wyciągnięcie dłoni. A kiedy z wiekiem już okrzepnie i zmądrzeje, widzi, że teraz to z kolei szczęście poszło już się gonić.

Mistyk wystygł. Wynik: cynik. Jan Sztaudynger trafnie i dobitnie rzecz tę scharakteryzował.

wtorek, 12 grudnia 2017

Post gościnny

Dawno już nie publikowałam tak zwanych gościnnych postów. To chyba głównie dlatego, że ja ostatnimi czasy nawet własnych postów nie publikowałam wiele. Niecny ten proceder winien rychło zostać ukrócony, a to za sprawą mojego ukochanego nowego lapka: HP Pavilion 15-cc502nw. Teraz już nie ma zmiłuj i trzeba będzie pisać częściej. Ale do brzegu.
Dzisiejszy tekst powierzyła mi osoba, która - zdając sobie sprawę, jakim wielkim zaufaniem darzę grono swych czytaczy - rzutem na taśmę postanowiła zdać się na łaskę i niełaskę ich osądu. Szczerze powiedziawszy, również i ja sama ciekawa jestem Waszych opinii. Reprezentujecie tutaj pełne spektrum światopoglądowe, zatem wszystko, co tylko Wam w trakcie czytania przyjdzie na myśl, będzie miało wartość bezcenną. Stanowić wszak będzie wypadkową najrozmaitszych punktów widzenia. Całość tekstu  można przeczytać tutajUprzedzam, że (jak na blogowe standardy) jest dosyć obszerny. 


poniedziałek, 11 grudnia 2017

To nie miał być wiersz

Istnieje coś takiego, jak powinność modyfikowania pragnień wraz z upływem czasu?

Bo jeśli ktoś odmawia wejścia w tę umowność
do której karnie dołączyła reszta
oznacza to, że pozostaje w tyle
czy też przeciwnie - wychodzi przed szereg?

piątek, 17 listopada 2017

A w listopadzie... (1)

Wspominać wypada tych, których nie ma już wśród nas

Pani Julia

Parę lat temu - z racji odwiedzin u rodziców - widywałam ją dosyć często. Przesiadywała na murku, zawsze uśmiechnięta, obserwując przechodzących ludzi, śledząc ich krzątaninę. Jako, że była sympatyczną staruszką, zazwyczaj któryś z sąsiadów dotrzymywał jej towarzystwa.
Tak było w porze ciepłej. Gdzie podziewała się zimą, po latach nie wspomnę. Przebywała pewnie "trochę tu, trochę tam", głównie zresztą na klatce schodowej lub schodach do piwnicy, w której miała swój dobytek. Nie było jej zimową porą lekko, nie było...
Jej sąsiadom też nie było. Mało kto był w stanie wytrzymać ten rozsadzający nozdrza fetor.
O którym to fakcie własnym swoim powonieniem zaświadczam.  
Moja współczuciem przepełniona mama przynosiła jej ciepły obiad w słoiku. Co bardziej litościwi sąsiedzi podchwycili ten zwyczaj. Każdy przynosił co miał, jakąś zupę bądź "drugie", byleby tylko mogła coś gorącego chociaż raz dziennie zjeść. Potrzeby fizjologiczne załatwiała w pobliskim lesie, a nocą to nawet i na śmietniku przydomowym.
Pochodziła z Wileńszczyzny i w czasach opisanych była już wiekową staruszką. Aczkolwiek zdrową, dziarską i czerstwą - tamto pokolenie odporne było na niewygody.
Była w zasadzie samotna, męża pochowała dawno temu, starszy syn zmarł na zawał, młodszy, chory na raka, przebywał w hospicjum. Miała jeszcze synową, która zabierała ją do siebie na święta. Poza tym jednak musiała radzić sobie sama. I radziła sobie, a jakże - to była nacja ludzi zaradnych.
Pech chciał, że "efekty" tej zaradności, rzec można, przykryły ją z głową. I to dosłownie.
Trzeba w tym miejscu powiedzieć, że nie była to osoba bezdomna. Ani też uciśniona staruszka, której rodzina do domu nie wpuszcza. Miała własne mieszkanie, za które regularnie płaciła czynsz. Z lokalu jednak niemal nie mogła korzystać. Nie była w stanie dostać się ani do kuchni, ani do toalety. Z trudem udawało jej się znaleźć kawałek miejsca do spania w przedpokoju.

O co tu chodzi? - pewnie w tym miejscu już niejednemu ciśnie się na usta pytanie.

Krótko mówiąc, całe jej mieszkanie od góry do dołu zapchane było dobytkiem, pieczołowicie całymi latami gromadzonym. Czegóż tam nie było...
Zbierała dosłownie wszystko, co tylko osiedlowy śmietnik jej zaoferował. Pod koniec nie umiała już nad tym "kolekcjonerstwem" zapanować. Mieściło się tam składowisko dobra wszelakiego. Rzeczy kupowane okazyjnie, wystane w kolejkach (w tym również produkty spożywcze), przedmioty podarowane przez znajomych tudzież uratowane przed wyrzuceniem. Wreszcie zaczęła zwozić swym rozklekotanym wózkiem wszystko, co tylko znalazło się w zasięgu wzroku: obite garnki, nadpleśniałe warzywa z rynku, niepotrzebne meble, czy też książki.
Z czasem ją to przerosło i zupełnie przestała nad żywiołem panować. Nie miała siły, by układać przedmioty według gatunków, mieszając produkty spożywcze i śmietnikowe.
Sąsiedzi zaczęli się niepokoić - a nuż jakieś robactwo zalęgnie się w tym zlepku dobra wszelakiego.
Niejeden już skrycie marzył, by ktoś operatywny zgłosił ten stan odpowiednim służbom, niechby eksmitowały ten bajzel na wysypisko. Lecz póki co brak było decydenta.
Tymczasem za czarnymi z wieloletniego brudu firankami widać było przylegające do szyb przedmioty, których sterta sięgała już niemal sufitu.

Wreszcie sprawa ...umarła śmiercią naturalną - i to w znaczeniu dosłownym.
Pani Julia po krótkiej chorobie dokonała żywota w szpitalu.
Jej "cenny" dobytek został załadowany do kontenera i wywieziony na śmietnisko miejskie.
Wszak przydomowy śmietnik nie pomieściłby nawet setnej części tegoż.

Tutaj nasuwa się smutna refleksja. Czy warto zabiegać o martwe przedmioty? I nieistotne, czy są to cenne okazy sztuki (od tego są muzea), czy też bezwartościowe śmieci (od czego z kolei są śmietniki). Jeżeli nadmiar przedmiotów uniemożliwia komuś godne życie, zajmując przestrzeń mieszkalną i zatruwając powietrze, to jest z nim już bardzo źle.

Bywa, że i moja własna niechęć do pozbywania się przedmiotów walczy o lepsze z umiłowaniem minimalizmu. Myślę wtedy o pani Julii T.

środa, 15 listopada 2017

Jestem z córki dumna, wręcz nawet pękam z dumy

Dzisiaj są Urodziny mojej córki, Basi.
Ależ niesamowity i niespodziewany "prezent" otrzymała! Od losu, od Boga, czy też ot, po prostu i nie definiujmy dalej. Że jednak otrzymała, to akurat nie mam wątpliwości żadnej. 
Cóż to za "dar", można by zapytać. Bo tak naprawdę solidnego kopa w tyłek zaliczyła - i to od tej Osoby,w której nadzieję (tyleż płonną, co okolicznościami nieuzasadnioną) pokładała. 
Ja jednak ulgę czuję oraz wierzę mocno, że i moja córka rychło ją odczuje. 
Niech ino łzy obeschną, niech no się tylko znów pozbiera w swą powabną całość. 
A wtedy ...drżyj męski świecie, zwieraj poślady i muskuły pręż!

Nigdy nie może i nie ma prawa być za późno, by na oczy przejrzeć. 
Dziś jest ten pierwszy dzień reszty Twojego życia. Tej lepszej reszty, uwierz mi, Córeczko.

niedziela, 1 października 2017

Video meliora...

Video meliora proboque, deteriora sequor 
Widzę i pochwalam lepsze, idę za gorszym
                   (Owidiusz, Metamorfozy, 7, 2)

Bardzo typowa dla nas, ludzi, antynomia.
Tymczasem, zgodnie z teorią dysonansu poznawczego, człowiek ma nieodpartą motywację by redukować ów dysonans. Ot, właśnie dla komfortu psychicznego - żeby przywrócić zgodność między sprzecznymi informacjami. Wszak bardzo jest niepożądane, by w miejsce moralnego ładu wkroczyła dysharmonia, burząc nam święty spokój i niszcząc dobre imię. Ten bardzo nieprzyjemny stan emocjonalny aktywizuje nasz organizm do zanegowania oczywistych wniosków i niwelowania następstw. A jednak jest nieporównanie lepiej stanąć w prawdzie, z pokorą przyjąć to na klatę.
(To jeno słabość nie zaś cynizm, by myśleć jedno a czynić drugie.)
Zaś sankcjonując gorsze dlatego tylko, że to lepsze zdaje się nieosiągalne, można już bezpowrotnie zejść z właściwej drogi.

___________________
Teoria dysonansu poznawczego została stworzona przez Leona Festingera (w 1957 roku).

środa, 30 sierpnia 2017

Nic

Dzisiaj są moje Urodziny, jedne z tych "półokrągłych". 
Kiedyś, w czasach zamierzchłych, zdawało mi się, że to baardzo stary wiek.
Co czuję teraz?
Otóż: po pierwsze - miałam rację, po drugie zaś - nie czuję nic.
I właśnie o to wszechogarniające NIC naprawdę tutaj chodzi.

(Z cyklu: Witajcie na dnie)

sobota, 24 czerwca 2017

Sekwencja zdarzeń, czyli utracona niewinność

Wiele się ostatnimi czasy w moim życiu wydarzyło. I nie do końca jeszcze się z tym uporałam.
Czy kiedykolwiek się uporam? Któż wie...

1

Przemieszczanie się samochodem niesie ze sobą moc ryzyka. Coś jak w rosyjskiej ruletce.
Bo nawet jeśli ktoś jest zdyscyplinowanym, przestrzegającym reguł kierowcą, zawsze może mieć pecha i na pirata trafić. Trudno do końca przewidzieć, co może się w drodze wydarzyć. Zawodność sprzętu, no i ten tak zwany czynnik ludzki.
Przyznaję, że niejeden raz psioczyłam na "wariatów" i piratów - tak łatwo innych skreślać, mieć ich za idiotów. Zgoła inaczej rzecz się ma, gdy coś takiego właśnie nam się zdarzy. Kiedy to nas zawiedzie refleks, na chwilę spadnie nam uwaga i, mówiąc krótko, kiedy to my sami damy ciała
I tenże wzmiankowany czynnik ludzki weźmie górę.

W środę zadzwoniła córka, mówiąc mi, że zdarzył się wypadek. Ściśle mówiąc, że to ona go spowodowała. Wystarczyła chwila nieuwagi. Zamarłam wprost ze zgrozy, bowiem już od pewnego czasu czułam pismo nosem.
Jakże niewiele trzeba, żeby życie ludzkie, życie wielu osób, legło całkowicie w gruzach. (Wystarczy jedna chwila nieuwagi.) Można utracić życie, można zostać kaleką, można też do więzienia trafić.
O tym, że można mienie stracić, pracę stracić, nawet i nie ma co wzmiankować.
Na szczęście fakty są (litościwie) takie, że ani córce, ani jej małemu dziecku nic groźnego się nie stało. Jak również tej dziewczynie młodej, której samochód doszczętnie skasowała. "Tym swoim czołgiem to może pani cały pas przelecieć". Była jedynie w szoku i trochę bolał ją kręgosłup.
Duży i ciężki pojazd stwarza większą gwarancję bezpieczeństwa niźli mały. Stanowi za to większe zagrożenie dla innych użytkowników drogi. Tym większa jest odpowiedzialność za tych innych. Ech, jakże odmienny bywa ogląd sprawy, kiedy to my albo ktoś z naszych bliskich spowoduje wypadek. Mam na myśli tylko taką sytuację, która zaistniała bez niczyjej winy. Czyli nie z powodu alkoholu, nadmiernej prędkości, bądź złamania przepisów drogowych. Ot, zdarzył się przypadek, taka karma. Czynnik ludzki, znaczy.
Uczestników zdarzenia było czworo - cztery samochody w karambolu. Jak kostki domina. Policji nie wezwano, napisano tylko oświadczenia. Wszystkie koszty pokryje ubezpieczyciel.
(Swoją drogą, jakie szczęście, że córka zdążyła opłacić składkę.)
Co powinna teraz zrobić, jaką postawę przyjąć? Już następnego dnia usiąść za kierownicą, czy też pożegnać się z samochodem? Jako matka niepełnosprawnego dziecka wybrała tę pierwszą opcję. Zatem już dzisiaj przejeżdżała tą feralną trasą. Twierdzi, że się pozbierała.
Lecz niewinność już została utracona. Bezpowrotnie. Czy to dobrze, czy też źle, nie jest ważne.
Taka karma...

2

Często się mawia - nieszczęścia chodzą parami. W moim przypadku również się tak stało. Lecz nie mówię o fali nieszczęść wszelakich, mam na myśli jeno sekwencję wypadków komunikacyjnych.
Nie dalej niż w środę wjechała komuś w tyłek moja córka, w czwartek zaś z własnych mych czterech liter ktoś uczynił garaż.
Oto przebieg wydarzeń.
Po wyjściu z Biedronki skierowałam się na parking. W pewnej chwili zdałam sobie sprawę, że prosto na mnie kieruje się jakiś samochód na wstecznym biegu. Byłam przekonana, że mnie zauważył i za chwilę się zatrzyma, jednak nic z tych rzeczy. Raczej wręcz przyspieszył. Uderzona od tyłu, osunęłam się na ziemię. Siedziałam oszołomiona, nie mogąc uwierzyć, że to się naprawdę stało. Przeszło mi przez głowę mnóstwo dziwnych myśli. Ot, na przykład takie: "po kiego czorta lazłam do tej Biedronki, niczego konkretnego mi nie brakowało". Jak również było mi dosyć łyso.
Mimo, że ruch był niewielki, wokół mnie stanęło kilka osób. Oferowali pomoc, pytali jak się czuję. Trzej młodzi ludzie z feralnego samochodu wyrazili swoją troskę również.
- O, kurwa! - wykrzyknął żywiołowo sprawca. 
- Ja pierdolę - odkrzyknęłam równie spontanicznie. Wszak ma się ten refleks.
- Jak się pani czuje, czy coś panią boli?
- Nie mam pojęcia, jak się czuję. Póki co posiedzę, zanim zbiorę się do wstania. Za cholerę nie zamierzam się z tym spieszyć.
"Czy chce się pani czegoś napić", "czy coś pani kupić" tudzież inne idiotyczne takie. Co też ludziom do tych durnych łbów przychodzi - myślę.
Obróciłam się na bok i uklękłam, po czym (z niejakim trudem) wstałam.
- Czy ma pani zawroty głowy, czy zawieść panią na pogotowie?
- W razie czego mogę być świadkiem zdarzenia - oświadcza miły, budzący zaufanie mężczyzna.
Młodzieniec, który mnie potrącił, również dwoi się i troi. Kątem oka zauważam w jego ręku jakiś banknot. Udaję, że nie widzę. Balansując telefonem robię fotkę tablicy rejestracyjnej.
- O, zrobiła pani zdjęcie, słuszna decyzja, ja sam tak bym zrobił - oto któryś z nich.
- Dam pani dwieście złotych - proponuje główny sprawca. Udaję, nie słyszę. Jakoś głupio by mi było tak sprzedawać własne zdrowie za pieniądze, zwłaszcza za jakieś marne dwie stówy.
(Czyżby, przechodzi mi przez głowę myśl przewrotna. Ot, przydałyby się, choćby na fryzjera.)
W ogóle czuję się już dość niezręcznie, oni chyba też. Wspominają o gabinecie masażu, którego właścicielką jest żona jednego z nich. Nie, to nic dwuznacznego, zastrzegają, chodzi o masaż rehabilitacyjny.
Zaczynam mieć trochę dość, każę odwieść się do domu. Wymieniamy się telefonami, na wszelki wypadek. Jeśliby coś okazało się nie tak - mówię - inna już będzie rozmowa. Póki co, nie uśmiecha mi się przeczekiwanie nocy na SORze. Zwłaszcza, że w domu czeka na mnie mama, która już zbyt długo była bez opieki.
- Powiedz, jak się czujesz - dopytują wszyscy.
- Ano, jak potłuczona - odpowiadam adekwatnie. No i niestety trochę jak frajerka.
Bowiem nieco żal mi tych wzgardzonych stówek (cóż, wiadomo - fryzjer, etc.) Jednak nie zamierzam stwarzać precedensu. Wszak w podobnej sytuacji równie dobrze mogłaby się znaleźć choćby moja córka.

wtorek, 20 czerwca 2017

Chciałaby dusza do Raju, ale...

Dlaczego od dość już dawna nie udzielam się blogowo? Z powodów różnorakich, lecz ostatnimi czasy głównie z winy techniki.
Był taki żydowski dowcip, już nie pamiętam dokładnie. Spytano Żyda, dlaczego chodzi w dziurawym chałacie. On odpowiedział, że ma zapasowy. To czemu go nie nosi? "Bo on ma jeszcze więcej dziur!"
Analogicznie jest u mnie, gdy o sprzęt komputerowy idzie. Laptop mój, Toshiba, muli wprost niemiłosiernie. Brat podarował mi swój stary Dell.
Tyle tylko, że on muli jeszcze bardziej.

niedziela, 12 marca 2017

Na co komu "stare" życie?

Rozważań o starości dalszy ciąg.

Nie udała się Panu Bogu starość - niektórzy lubią tak sentencjonalnie wzdychać, powtarzając popularne porzekadło. Znajdą się i tacy, którzy z uporem godnym lepszej sprawy głosić będą, jaka to starość piękna może być tudzież pogodna. Czyżby?

Miast pytać "na co" mogłabym wprawdzie spytać, po co - zgrabniej by to zabrzmiało - lecz chodzi mi o ten właśnie mały niuans. Bowiem po co, to akurat wszyscy wiemy - nikt z nas jakoś się nie kwapi, by umierać młodo. Lecz, na co, to już nieco inna rzecz. (Ot, jak to mówią, psu na budę choćby.)

Gdziekolwiek się nie obrócić, wszędzie mamy do czynienia ze starością. Widać ją "na mieście", w środkach komunikacji, w sklepach, zaś ostatnio (co pochwały godne) i w galeriach nawet. Ci, którzy jeszcze nie są tak z kretesem starzy, wolą udawać, że jej nie ma. Po co wywoływać wilka z lasu. Niby to wiemy i akceptujemy fakt, lecz na dobrą sprawę nie wierzymy, że to kiedyś może się przytrafić nam.
Wszak medycyna ciągle tak do przodu...
Tymczasem, jeśli nawet w skali globalnej ludzkie życie wydłużyło się porównywalnie do minionego ćwierćwiecza o kilkanaście lat, oznacza to, ni mniej ni więcej, tylko przedłużenie starości. Właśnie ten odcinek życia, z racji postępu, głównie zresztą farmakologii, zdołaliśmy znacząco wydłużyć.

Czy nam się to podoba, czy też nie, starość nadal nam króluje - a nawet jest jej zdecydowanie więcej.
Wszystkie te wątpliwe, powiązane z dobrodziejstwem inwentarza, dobra postrzegamy i rozpoznajemy. Wszak mamy w swoim otoczeniu multum ludzi starszych. Nasi dziadkowie, rodzice, czy sąsiedzi; bądź też, z racji wykonywanego zawodu, nasi podopieczni. Borykanie się z samotnością, zmaganie z chorobami, konieczność stawiania czoła aspektom życia, które upokarzają.
Oni wszyscy, albo prawie wszyscy mają depresję - której nie zamaskuje moherowy berecik!
W tym miejscu upraszam, by nie podtykać mi pod nos tych pojedynczych przykładów wesołej i pogodnej starości. To akurat wiem bez żadnej łaski. Komu potrzebne takie beznadziejne życie?

Ależ ...nam! Nam potrzebne jest ich życie; niechby trwało jak najdłużej. Oni zresztą doskonale o tym wiedzą. Jak to się mówi, "mają dla kogo żyć"; dla nas, innymi słowy.
Czy taka wiedza może ich uchronić od depresji? Nic podobnego - widać to na każdym kroku.
Ergo: życie powinno być dla siebie. Jeśli miałoby rację bytu wyłącznie w kontekście użyteczności komuś, a więc, nie oszukujmy się,  utylitaryzmu,  to po mojemu nie miałoby zbyt wielkiego sensu.
Starość jest zła. Nie udała się Panu Bogu starość - mówią tak niektórzy z nas. Lecz jest w tym zdaniu logiczna sprzeczność. Bóg bowiem nie należy do takich, którym cokolwiek mogłoby się nie udać.

Zatem starość jest zamierzona. Niewykluczone, że "za karę".
Skoro jest zamierzona, a jest zła, to (nawet, jeśli za karę) może Bóg wcale nie jest taki dobry.
O ile można polemizować między sobą co do istnienia na świecie zła, tłumacząc je wolnością jednostek ludzkich, nie da się tej retoryki zastosować do starości. Ona jest wpisana w Stworzenie. Nie ma od niej odwołania, co najwyżej lekkie odroczenie. Kto się urodził, umrzeć musi, basta! Przedtem zaś, na ogół, się zestarzeć. Warto przychodzić na ten świat, skoro takie nas czekają konsekwencje? Czyż całe wcześniejsze życie może wynagrodzić człeku to, co czeka go na starość?
Gdy o mnie idzie, to ...nie jestem pewna. Widać, za mało we mnie tej prawdziwej wiary.
Problem można rozpatrzeć tylko na jednej płaszczyźnie. Jeśli a priori uwierzymy w dobroć Boga, musimy przyjąć, że całość ludzkiego życia (łącznie z tą "złą" starością) jest objęta Bożym planem. I, mimo, iż nie ogarniamy szczegółów, musimy zaufać. Cała rzecz tylko w kontekście wieczności może mieć jakikolwiek sens. Jeśli założyć, że dla człowieka wszystko się kończy z chwilą śmierci, po niej zaś nie ma nic, to po mojemu wszystko to o kant czterech liter potłuc.

Tutaj znowu ukłon: proszę nie cytować mi tych teorii, które nam serwują księża. Nimi akurat, z racji swego wykształcenia, sypać mogłabym, jak z rękawa. Tyle, że one wcale nie wyczerpują wątpliwości, które każdy ma w swoim wnętrzu. Byłoby wielką arogancją uzurpować sobie monopol na wiedzę o czymś, co tak naprawdę jest przedmiotem wiary. Bądź też niewiary. Te zaś przynależą do prywatnych kategorii.

sobota, 11 marca 2017

Nie udało się, czy też przeciwnie, wszystko jest starannie zaplanowane?

- Nie udała się Panu Bogu starość - uśmiechnęła się na pożegnanie młoda agentka PZU, opuszczając świeżutko ubezpieczone mieszkanie mojej mamy.
Po jej wyjściu rodzicielka przez dłuższą chwilę milczała, cokolwiek urażona.
- Co też ta kobieta opowiada, jak to się nie udała, przecież właśnie się udała, i to moim zdaniem nawet bardzo - odezwała się wreszcie mama. Bo jeśli dogłębnie się nad tym zastanowić, to ileż wspaniałych wynalazków ma rację bytu właśnie dzięki starości. Okulary do czytania, sztuczne zęby, farby do włosów, nowoczesny sprzęt ortopedyczny. A wreszcie - ile nowych specjalności, ile miejsc pracy dzięki starości powstaje. Wszyscy ci lekarze geriatrzy, opiekunowie w domach starców, producenci leków i pampersów - wylicza ku mojemu wielkiemu rozbawieniu.
Bowiem - nie ukrywam - osobiście wolałabym, aby ludzkość doskonale obywała się bez tych żałosnych substytutów. Żeby nikt nie miał okazji nabyć wiedzy, na czym polega zależność od pomocy osób trzecich, nawet, jeśli są to osoby najbliższe. Co więcej - wolałabym, żeby nie tylko taka praca, ale wręcz żadna praca nikomu do przeżycia nie była niezbędna.

środa, 8 marca 2017

Radość, zdaje się, przedwczesna...

Wczoraj, po rozmowie z siostrą, już od progu przekazuję wieści.
- Mamo, nasz Lesiulka (tak nazywam swojego młodszego braciszka) jest jedynym kandydatem na prezesa ogólnopolskiego Radia. Juliusz Braun zgłosił jego kandydaturę pod obrady, które się odbędą w czwartek. Póki co, nie ma żadnego liczącego się kontrkandydata, ale jak znam życie i realia... Zresztą, zaraz się upewnię.
Dzwonię do brata, by to skonsultować. Ten - zdystansowany - studzi mój entuzjazm.
- Nie ma tak dobrze, mamo, już PIS-iory nigdy na to się nie zgodzą - mówię. Prędzej wyciągną jakiegoś trupa z szafy, niż zaakceptują kandydata zgłoszonego przez Platformę.
- Jakie znów "pisiory"? Kibicowskie łobuziaki?
- Nie, mamo, chodzi mi o PIS.
- Aaaa... no to już chodźmy się pomodlić - zmienia temat mama. (Z pokoiku obok wciąż słychać RM.)
*
Tak, jak było do przewidzenia, właśnie pojawił się następny kandydat. To Jacek Sobala, zaproponowany przez Krzysztofa Czabańskiego.

wtorek, 14 lutego 2017

Miłość

Każdy, kto chociaż raz był zakochany wie, jak bardzo taki stan uskrzydla. Miłość do partnera sprawia, że żaden ciężar nie wydaje nam się ponad siły i wszystko jesteśmy w stanie przetrzymać, zaś przeciwieństwa losu nie przewracają nam życia do góry nogami, tylko co najwyżej lekko spowalniają w marszu. Nawet miłość nieszczęśliwa, czy też choćby taka, co to nie może zostać zrealizowana, potrafi człeku "speeda" porządnego dać.
Tymczasem miłość do własnego dziecka już nie niesie z sobą takich implikacji. Bo jeśli kocha się je do tego stopnia, że oddałoby się za nie własne życie, to nie czyni to owego życia ani o jotę lżejszym. Wprost przeciwnie, czyni nawet cięższym. Rodziców też przecież kochamy (choć akurat za nich życia nie oddalibyśmy); wiemy, co im jesteśmy winni i gorąco chcemy owym powinnościom sprostać. Lecz ta świadomość, o dziwo, nie czyni tych starań znośniejszymi, tudzież - spójrzmy prawdzie w oczy - nie opromienia nam życia ani nie uskrzydla.
Może ta cała "miłość" jest po prostu przereklamowana? I czy to w ogóle miłość?
Bo może to tylko zwykła ludzka jest powinność, bądź, jak w przypadku dzieci, zew natury?

Żeby wypełniać należycie swoje obowiązki - zarówno te, które życie nam przynosi, jak i te, które własnowolnie przyjmujemy - trzeba namiętności. Sama tylko akceptacja konieczności nie wystarczy.
Nie chodzi jednak o to, by namiętność wiązała się ściśle z danym obszarem obowiązku, lecz by jakakolwiek namiętność w naszym życiu rezydowała. Ktoś, kto nie ma w życiu nic, co by go na duchu podtrzymało, a przytłoczony zostanie obowiązkami, postrzegać je będzie jako ponad siły - nawet, jeśli w innych okolicznościach nie musiałyby takimi być.

Czyż wiara dawać może człowiekowi taką siłę, która pozwala nie tylko znosić przeciwności, ale wręcz lżejszymi czyni trudy ponoszone w słusznej sprawie? Jeżeli nawet, to - póki co - jest to niedostępne memu doświadczeniu.

niedziela, 12 lutego 2017

O stawaniu na palcach - post inspirowany

 Z Dziejów Duszy Świętej Teresy od Dzieciątka Jezus:
"(...)Przez długi czas pytałam siebie, dlaczego dobry Bóg ma swoich uprzywilejowanych, dlaczego wszystkie dusze nie otrzymują łask w równym stopniu; (...)

Jezus raczył pouczyć mnie o tej tajemnicy. Stawił mi przed oczyma księgę natury i zrozumiałam, że wszystkie kwiaty przez Niego stworzone są piękne, że przepych róży i biel Lilii nie ujmują woni małemu fiołkowi ani zachwycającej prostoty stokrotce... Zrozumiałam, że gdyby wszystkie małe kwiatki chciały być różami, natura straciłaby swą wiosenną krasę, pola nie byłyby umajone kwieciem...

Gdybyż tak człowiek władny był pojąć, iż wszystkie rzeczy, a raczej wszystkie stworzenia są w równym stopniu piękne tudzież w równym stopniu dobre, uprzywilejowane, pełnoprawne. Tak jednak się nie dzieje. Co więcej, niektórzy dokładają starań, by tak zamącić, żeby wmówić ludziom, iż Pan Bóg jednych bardziej uprzywilejowuje, innych mniej. Z tą przekłamaną retoryką nikomu godzić się nie wolno. Jedna jest Miłość, różne Jej oblicza. I tego nam się trzymać. Lecz - Panie Boże - jak z tym żyć?
Na każdym kroku trzeba się z kimś porównywać. Tak, tak, spokojnie; ja doskonale wiem, że "wcale nie potrzeba", jednak ta wiedza w niczym mi nie pomaga. Mnie nie pomaga, Tobie nie pomaga, prawie nikomu - tak na dobrą sprawę - nie pomaga. W procesie wychowania od małego wpaja nam się ducha rywalizacji i porównywania.  Zwłaszcza w zachodniej kulturze cały ten linearnie rozumiany postęp opiera się na wartościowaniu i ciągłym skalowaniu. Już bardzo wcześnie odkrywamy, że na tym naszym świecie równi są i równiejsi. Zaś sami na tle innych wcale nie jesteśmy tacy naj, jak zapewniali nas rodzice.
Kto wie, czy jako autonomiczne jednostki nie zyskalibyśmy więcej, gdyby miast tego kształtowano w nas ducha współpracy. Może nie dochodziłoby do tak ogromnych strat energii ludzkiej. Da się na szerszą skalę coś takiego wdrożyć, czy to utopia jeno?
Nawet, jeżeli to ostatnie, to tak czy owak kierunek wart jest podążania.
Bądź zmianą, którą pragniesz ujrzeć w świecie - to akurat Gandhi.
Nie traktuj ludzi gorzej dlatego tylko, że są od ciebie "brzydsi", "ubożsi", "mniej inteligentni".
Już sobie wyobrażam, jak - zwłaszcza to ostatnie - w naszej kulturze jest do zaakceptowania.
Umiesz się na to - w imię Boga - jeden z drugim, zdobyć, czy tylko w gębie jesteś taki mocny?

_________________
Inspiracją był ten post. Będzie i następny. Kiedyś tam, może nawet wkrótce.

środa, 1 lutego 2017

Miłosierna Samarytanka

Wsiadając wieczorem do autobusu, nie od razu zwróciłam uwagę na tego człowieka. Jednak dostatecznie w porę, by usiąść po przeciwnej stronie. Już wkrótce bowiem dotarł do mnie ten fetor zastarzałego brudu i moczu. Przez dłuższy czas mężczyzna po prostu drzemał, ukołysany w cieple pojazdu. W połowie drogi wybudził się z drzemki, nerwowo dopytując, czy aby na pewno jedziemy do Gdańska. Mowę miał bełkotliwą, toteż siedzący naprzeciwko niego młody człowiek nie od razu pojął, o co jest indagowany. A może po prostu nie chciał rozpoczynać dyskusji z pijakiem. Ten zaś pytał coraz natarczywiej, zaczynał robić się agresywny. W tej sytuacji uznałam za stosowne wtrącić, że owszem, jedziemy do Gdańska. Zauważyłam wtedy jego odsłoniętą łydkę. Częściowo zabandażowaną, z widocznym spod opatrunku owrzodzeniem, prawdopodobnie cukrzycowym. Trzymał ją opartą butem o siedzenie naprzeciwko. Potem było już coraz gorzej, pijany człowiek zaczął się awanturować. Spostrzegłszy siedzące nieopodal dwie gimnazjalistki wracające z zajęć - na oko takie z dobrych domów - rzucił pod ich adresem wiązkę nieprzyjaznych uwag. Wprawdzie nie zachowywał się szczególnie głośno, jednak miotał się na wszystkie strony, nie za bardzo wiedząc, co ze sobą począć. Powiedział coś o szpitalu, prosząc, abym mu wskazała, gdzie powinien wysiąść. Potem się niecierpliwił, ciągle dopytując mnie, czy długo jeszcze musi jechać i gdzie na tę pomoc może liczyć. Ciskał obelgi pod adresem obojętnych i nieczułych, jego zdaniem, pasażerów. - Jak stracę nogę, to zajebię - groził. Kogo konkretnie miał na myśli, nie doprecyzował. - Z tego bólu człowiek już pod siebie sika - dopowiedział, chociaż nawet i nie musiał - to już było gołym okiem dostrzegalne.
Dojeżdżaliśmy akurat do przystanku, na którym powinien wysiąść "nasz" człowiek. Był to jednocześnie mój punkt przesiadkowy. Gorączkowo rozważałam w myślach logistykę tego przedsięwzięcia. Oczyma duszy już widziałam siebie, jak taszcząc dwie ciężkie siaty, prowadzę pijanego, ledwie się na nogach trzymającego mężczyznę, do szpitala. Z tego akurat punktu miasta nie ma praktycznie żadnego dojazdu, trzeba by było pokonać dystans pół kilometra piechotą. Co innego karetka, doznałam nagłego olśnienia. Zdecydowanym krokiem podeszłam do kierowcy autobusu.
- Muszę panu coś powiedzieć - zaczęłam pewnym siebie głosem. (Ci, którzy mnie choćby trochę znają, wiedzą, ile mnie to kosztowało.) - W autobusie jest mężczyzna, który potrzebuje naszej pomocy. - Ależ proszę pani - wszedł mi w słowo kierowca, ten człowiek jest pijany i sam nie wie, czego chce. - Owszem, może i jest pijany - nie pozwoliłam się zbyć - tym niemniej bez wątpienia jest również chory i jako pasażer ma prawo do ubezpieczenia na czas podróży. To zaś oznacza, że bezwzględnie musi mu być udzielona pomoc, której aktualnie potrzebuje. Sugeruję zatem, by wezwać karetkę.  - Dobrze, jak dojadę do dworca to ją wezwę, ale czy przyjadą, to już nie moje zmartwienie.
- W porządku, bardzo panu dziękuję. Po czym zwróciłam się do nieszczęsnego mężczyzny, mówiąc, żeby był spokojny, bowiem pan kierowca wezwie na następnym przystanku karetkę. Jakież było moje zdziwienie, kiedy ów spojrzał na mnie, mówiąc "dziękuję".
Wysiadłszy, miałam jeszcze jakieś trzy minuty do odjazdu autobusu. Z jednej strony czułam dumę na myśl o swej zaradności; z drugiej zaś miałam niejasne poczucie, że mogłam zrobić coś więcej.
Przejeżdżając niebawem obok Dworca Głównego, wypatrywałam śladów zdarzenia. I rzeczywiście, autobus nadal znajdował się na przystanku, a przed nim migał światłami jakiś mniejszy pojazd. Na oko nie była to karetka, lecz domyślnie wóz straży miejskiej. Prawdopodobnie to oni mieli zawieźć mężczyznę na SOR. Miałam w duchu nadzieję, że nie do izby wytrzeźwień, bo wtedy moja przysługa zyskałaby miano niedźwiedziej. Nie o taką pomoc mi przecież chodziło. Aczkolwiek nasi współpasażerowie mogliby być w tej sprawie odmiennego zdania.

niedziela, 29 stycznia 2017

Egoizm

Jeśli jedno z małżonków jest egoistą, a drugie w końcu ma już tego dość, i to do tego stopnia, że jest gotowe odejść, czy da się z tym coś jeszcze zrobić? Egoizm potencjalnego partnera jest przed ślubem niewidoczny gołym okiem. I żadne tam wcześniejsze wspólne zamieszkanie nie jest w stanie tego zdemaskować. Bowiem taki egoista umie nieźle się zakonspirować, poza tym zauroczenie czyni cuda. Z miłości robi się to, czego rutynowo się nie robi, czyli, między innymi, dba się o dobro partnera. Lecz gdy miłość z czasem ustaje - a ustaje w takich razach zawsze - nie chce się już tego dobra świadczyć. Chyba, że tylko z musu, albo dla ambicji. Bywa, że dla ambicji nie pozwala się drugiemu odejść, robiąc mu płaczliwe sceny. Czy to oznacza, że tak bardzo się partnera kocha? Nic podobnego, egoista nie potrafi zdzierżyć tego, że zostaje sam, cierpi bowiem na tym jego miłość własna. I wtedy owszem, dwoi się i troi ...przez pewien czas. Czyż takie uwikłanie w związek z egoistą dalibóg nie "podpada pod paragraf"? To przecież ewidentne wprowadzenie kogoś w błąd.
Jak rozpoznać przed ślubem egoistę - po to, by się z nim nie wiązać?
Czy egoista może zmienić się w altruistę? Oj, nie wydaje mi się, nie wydaje.
Egoista nie stanie się automatycznie altruistą, on tylko może markować takie zachowanie. Przy czym nie chodzi tu o podstęp czy też symulację, on przecież się świadomie stara. Tyle, że takiemu jest o wiele trudniej, bo go miłość do partnera nie uskrzydla. On kocha tylko siebie, własne potrzeby i zachcianki  zawsze są mu priorytetem. Taki może tylko się przemagać w imię czegoś. Bo "zmyłka" leży w jego interesie, bo tak wypada, i wreszcie - bo tak bardzo pragnie zostać altruistą. Czy może się w takowego samoistnie zmienić? Obawiam się, że tutaj pomóc może tylko sam Genialny Terapeuta.
Jedynie miłość czyni kogoś altruistą. Sęk jednak w tym, że z niewolnika nie ma robotnika. Do miłości nie da się przymusić. Do tego każdy musi dojrzeć sam.

sobota, 28 stycznia 2017

Jaja

Miało być o egoizmie, jednak, wstąpiwszy do Rybki, zdanie zmieniłam. Poprosiła mnie o jaja.
No, to rzutem na taśmę, niechaj będą jaja. Nie, nie na twardo czy na miękko, lecz po prostu "ale jaja".
Wspominając własną studniówkę - rzecz miała miejsce jakieś sto lat temu - przypomniałam sobie buty i kreację. Szkoda, że nie mam sensownej fotki, oprócz tej jednej, nieostrej i fragmentarycznej na NK. Darujmy sobie zatem, bo to i tak nie ma nic do rzeczy. Chodzi tu o coś innego, czy też raczej o kogoś innego. No dobra, o dwóch takich "ktosiów".
W zależności od szkoły, praktykowane były różne studniówkowe obyczaje. Można było zapraszać partnerów z zewnątrz, albo też trzeba było bawić się we własnym gronie. U nas pozwolono zaprosić. Miałam zatem dylemat - i to w znaczeniu dosłownym. Którego ze swoich dwóch absztyfikantów mam zaprosić. Zbyszka, czy Zygmunta. Wszyscy optowali za Zbyszkiem - ponoć przystojniejszy. Ja jednak zdecydowałam się na Zygmunta, ponieważ pochodził z lepszej kasty, był zatem bardziej prestiżowy. Decyzji nie żałowałam, dało się bowiem zauważyć, iż koleżanki patrzyły na nas zazdrośnie.
Jakiś czas potem urządziłyśmy z siostrami coś w rodzaju prywatki, tyle, że bez tańców. Przyszli nasi chłopcy, koleżanki i koledzy. Pierwszy pojawił się Zbyszek. Pamiętam, że siedzieliśmy na kanapie a on trzymał mnie za rękę. Przyjaciółka mojej siostry tęsknie spoglądała w naszą stronę, Zbyszek bowiem niezmiernie się jej podobał. Po jakiejś godzinie odezwał się dzwonek i już po chwili w drzwiach ukazał się ...Zygmunt. To były takie czasy, że mało kto miał telefon i było przyjęte, że można wpadać do siebie bez zapowiedzi. Zrobiło się cokolwiek nerwowo, aczkolwiek nie wpadłam w panikę. Wykazawszy się przytomnością umysłu podeszłam do Zygmunta i przedstawiłam go obecnym.
Potem znów zasiadłam na kanapie ...mając po obu stronach dwóch zauroczonych mną chłopaków. Skończyło się na tym, że każdy z nich, jeden o drugim nie wiedząc, trzymał mnie za rękę. Sytuacja nieco wymknęła się spod kontroli. (Co tu robić, żeby się się nie wydało?) Cała rzecz nie uszła uwadze przyjaciółki siostry. Na całe szczęście, mimo, iż siedziałam jak na rozżarzonych węglach, tego akurat dnia nic kompromitującego się nie wydarzyło. Potem natomiast, jak to się zazwyczaj dzieje, nasze wzajemne młodzieńcze zauroczenie po prostu umarło śmiercią naturalną. 

czwartek, 26 stycznia 2017

Rodzicielskie dywagacje poniewczasie, czyli płacz nad rozlanym mlekiem

Pewien Dominikanin, którego skądinąd szanuję, stwierdził swego czasu, iż tak zwany konflikt pokoleń jest czymś z gruntu pozytywnym. Stanowi niejako punkt zapalny na burzliwej drodze do postępu. I muszę przyznać, nie spodobało mi się to. Bo niby co dobrego miałoby z takiego buntowania się mych dziatek przeciw mnie wyniknąć? Szczyciłam się tym, że w moich relacjach z dziećmi konfliktu nijakiego nie uświadczy. Dominikanin tymczasem został byłym Dominikaninem, ja zaś nadal jestem skłonna bronić mego stanowiska. Rzecz bowiem nie w tym, iż pełna zgodność nie popłaca, ile raczej w tym, że zasadniczo jest ona utopią. Nie mamy, zdaje się, innej możliwości, jak tylko zaaprobować pewną niekompletność i labilność. Porzuciwszy bezzasadne aspiracje, by sprawować pełnię władzy nad progeniturą .

środa, 25 stycznia 2017

Siła perswazji

Nasze dzieci niekiedy wykazują skłonność, by popełniać te akurat błędy, przed którymi najbardziej ustrzec byśmy je pragnęli. Czyli nie inne, tylko właśnie te, które my sami w przeszłości popełniliśmy. To, zdaje się, boli nas najbardziej. Tymczasem niedaleko pada jabłko od jabłoni...
Jakich słów użyć, by siła perswazji zadziałała najskuteczniej?
By nie narazić się na - słuszny czy niesłuszny - zarzut emocjonalnego szantażu.
Ów bowiem w takich sprawach zgoła nieskuteczny.

wtorek, 24 stycznia 2017

Staś - cud narodzin

Przyszedł na świat wczoraj wczesnym rankiem, o 4:25. Potomek mojego syna, Jerzego. 
Mój wnuk. To dziwne, jak za sprawą tych narodzin wszystko pojaśniało...
Dziecię moje młodsze, zerknąwszy mi przez ramię rzecze: jakże można kogoś tak unieszczęśliwiać, by go na ten beznadziejny świat sprowadzać. 
I choć rozumem pogląd ów podzielam, serce mi mówi coś przeciwnego. 
Czyżby na tym polegał fenomen ciągłości?

Staś - 23.01.2017.

piątek, 20 stycznia 2017

6

Kilka ostatnich dni porządnie dało się Marcie we znaki. Najpierw był ten nieszczęsny weekend, kiedy to wpadła na pomysł, by posegregować pocztę. Poczytać, powspominać, pocieszyć się, popłakać. (Niepotrzebne skreślić.) Zajęło jej to, z przerwami na przekąskę, prawie cały dzień. Poczytała, powspominała, nie pocieszyła się, bo i nie za bardzo miała czym, ani nawet nie popłakała sobie porządnie. Od dłuższego już bowiem czasu nie potrafiła wygenerować łez. Porządkując foldery, znalazła sporo takich listów, które datowane były od najdawniejszych czasów jej bytności w internecie. Od (i do) koleżanek i kolegów tudzież całkiem obcych, zapomnianych już z kretesem ludzi. Zniesmaczyło ją to i zdziwiło, jaka była wtedy przemądrzała. Dla każdego z nich miała na podorędziu stek komunałów i gładkich formułek. Czuła się na siłach, by rozpoznać każdą niemal prawidłowość, jaką by tylko mogły rządzić się motywy bliźnich. Taka to z niej Ciocia Dobra Rada była...
Lecz prawdę mówiąc głównym celem tej demolki było prześledzenie korespondencji z Kubą. Tej, która jeszcze się ostała, wyrywkowej, niekompletnej i dającej pogląd tylko w połączeniu z tym, co pamiętała z ich wielogodzinnych rozmów. Tyle, że pamięć do takich rzeczy miała zadziwiająco dobrą.
Potem jeszcze, jakby tego było mało, ktoś mimochodem zwrócił jej uwagę, że w istocie taki wyrok, jaki opisała, żadną miarą nie mógł zostać orzeczony. Prawodawstwo nie przewiduje takich procedur. Kropka. Tylko co ona teraz ma z tym zrobić? Pozostało już tylko jedno, zasięgnąć języka u źródła, czyli przycisnąć do muru sprawcę tego zamieszania. Łatwo powiedzieć - Marta już na samą myśl dostała szczękościsku. Trzeba z tym uważać, reflektuje się - dentyści są drodzy. Zaś na dodatek już trzeci dzień męczy ją kamica żółciowa. Ot, porwała się z motyką na słońce i teraz ma za swoje.
Jakie znaczenie mogą mieć te sporne fakty, czy są istotne dla tej opowieści? To trochę zależy od punktu widzenia. Bo może dla głównego nurtu niekoniecznie. Teraz jednak przyszło Marcie na myśl, by tę niepewność zamienić w pewność. I to jakąkolwiek - dostępną jej doświadczeniu - pewność.


Marta K(...)
Miejscowość, ulica, numer.
Tel(...)

Miły Kolego Stanisławie
Trochę mi niezręcznie, że kontaktuję się z Tobą przez Kancelarię, sprawa jest bowiem ściśle prywatna. Ach, przepraszam, powinnam zacząć od przedstawienia się. Dawniej nazywałam się G(...), byliśmy kolegami ze szkolnej ławy w naszym niezapomnianym TŁ (Od Janka W. dowiedziałam się o Twojej praktyce.) Teraz mam małe pytanie, którego nie za bardzo miałabym komu zadać, padło zatem na Ciebie.
Ktoś dawniej bardzo mi bliski miał nieszczęście wdać się w bójkę, w wyniku której poszkodowany stracił życie. Była to, zdaje się, tak zwana obrona konieczna, bowiem mój znajomy bronił katowanego człowieka, który nie dawał już oznak życia. Rzucił się na agresora, wymierzywszy mu silny cios karate. Za silny, jak się okazało. Zdarzenie miało miejsce na ulicy, znajomy nigdy wcześniej nie miał do czynienia z którymkolwiek z jego uczestników. (Wniosek: nie warto się angażować i lepiej ograniczyć się do zawezwania odpowiednich służb, czyż tak?) I teraz, po tym przydługim wstępie, dochodzę do meritum.Uzyskałam informację, że wyrok opiewał na 7 lat, w zawieszeniu na 7 lat. ( Było to w roku 2013.) Czy nasze prawodawstwo przewiduje taki wymiar kary? Sam wiesz, że czerpanie wiadomości z internetu nie jest najszczęśliwszym pomysłem. Stąd też moja brawurowa akcja, by do Ciebie napisać.
Chciałbym tylko wiedzieć, czy wyrok w takim kształcie mógł mieć rację bytu. Są przecież procedury określające, kiedy karę można zawiesić. Oczywiście wiem, że w 2015 roku nastąpiła nowelizacja ustawy. Mnie chodzi jednak o te procedury, które obowiązywały w roku 2013.
Pozdrawiam Cię serdecznie i proszę o krótką odpowiedź. Marta

Tej treści list po dłuższym wahaniu wysłała Marta za pośrednictwem elektronicznej poczty. Adres kontaktowy do swojego kolegi ze szkoły średniej pozyskała w internecie. Oczekując na odpowiedź zadręczała się wątpliwościami - czy też aby z lekka się nie wygłupiła. Ku jej wielkiej uldze nazajutrz kolega zadzwonił. Powspominali żywych tudzież zmarłych, wymienili stosowne grzeczności, po czym przeszli do meritum. Stało się jasne, iż wzmiankowany wyrok nie mógł mieć najmniejszej racji bytu; ani obecnie, ani w przeszłości. Czyli to wszystko bujda na resorach; innymi słowy, dała się w butelkę nabić. Lecz jaki mógł był cel mistyfikacji? Tego żadną miarą nie mogła zrozumieć. Lecz oto już walczyły ze sobą o lepsze dwie przeciwstawne racje. Dać sobie spokój i zapomnieć o sprawie, albo przeciwnie - stanowczo dociekać prawdy. I to u samego źródła, czyli u sprawcy tego zamieszania. Wiązał się z tym pewien problem; niechęć Marty do rozmów zadecydowała, by napisać raczej. Póki co, nie dostała odpowiedzi. Wziąwszy jednak pod uwagę cały kontekst, nie musiało to oznaczać absolutnie nic. Na razie.  Potem jednak zrobiła się niecierpliwa. Postanowiła drążyć temat, wbrew przestrodze, którą serwowała jej w dzieciństwie babcia - ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Trudno, jeżeli nawet, to taka właśnie była jej decyzja. Tymczasem znowu miała wątpliwości, jak postąpić. Nie mogąc już ponownie napisać, teraz mogła tylko zadzwonić na domowy numer. Ot, po prostu zapytać o tę sporną sprawę i skończone. Czyżby? Za dużo w tym planie było słabych punktów. Wprawdzie ich znajomość w żadnym razie nie kwalifikowała się jako przysłowiowy trup w szafie, niemniej czułaby się nieco zbita z tropu, gdyby tak - dajmy na to - odebrała ewentualna żona bądź partnerka. Wszak w ciągu tych minionych lat mógł już ułożyć sobie jakoś życie. No dobrze, załóżmy jednak, że odbierze ojciec Kuby - i co wtedy? Może nawet uda jej się przytomnie wyrecytować tę przygotowaną treść. "Dzień dobry, nazywam się Marta K. Przed paroma laty przyjaźniłam się z pańskim synem i teraz intryguje mnie pytanie, co też się z nim dzieje. Proszę nie traktować mojego zainteresowania w kategoriach pospolitej ciekawości, to dla mnie bardzo ważne (i proszę nie dociekać, dlaczego), jak potoczyły się jego losy. Jeśli wszystko jest w porządku, wystarczy mi taka wiadomość i nie będę więcej państwa niepokoić. Lecz jeśli jest inaczej, to również chciałabym o tym wiedzieć (i znów zmuszona jestem prosić, by nie pytał pan, dlaczego)".
Marta już oczami duszy przymierzała się do roli. A ściśle mówiąc, wcale się w tej roli nie widziała. Lecz po chwili przyszło jej na myśl, że podobna formuła mogłaby stanowić treść listu. Oczywiście tradycyjnego, papierowego listu, pan Franciszek nie korzystał bowiem z internetu. Wystarczy w grzecznościowych zwrotach zmienić małe litery na wielkie i gotowe. O, tak, w tym akurat Marta czuła się jak ryba w wodzie. Pisać mogłaby do każdego - i to na każdy możliwy temat. Z mówieniem to już zgoła inna sprawa, zwłaszcza przez telefon. Jeśli ze względu na wzrok mężczyzna sam nie będzie w stanie listu przeczytać, pomoże mu w tym żona. Zresztą, na wszelki wypadek zaadresuje go do obojga. (Oby tylko się nie okazało, że któreś z nich już opuściło padół).
Tylko czy warto, czy wypada, czy powinna... Po tylu latach?
Zdaje się, taka jest powszechna praktyka ludzkości w tych sprawach. Dlatego też wszystkie one umierają śmiercią naturalną. Czy zasadne jest reaktywowanie trupa obumarłej znajomości? Czy to ma jakiś sens? Oczywiście wiedziała, że nie musi to być mile widziane, lecz jej niekonwencjonalna, anarchistyczna natura opierała się tej wiedzy. Ona wszak byłaby w siódmym niebie, gdyby odezwał się do niej któryś z dawnych jej przyjaciół. Fenomen przyjaźni polega między innymi również na tym, że nie może ona ulec przedawnieniu. Nawet i po nie wiem ilu latach. Czego to niestety nie da się powiedzieć o miłości. Ta ostatnia kwestia domaga się jednak obszerniejszego rozwinięcia. Musi zatem poczekać na swoją kolej. Tak czy owak, relacje międzyludzkie są wartością nie do przecenienia. Zatem klamka zapadła i nie było już odwrotu.

Cdn.

poniedziałek, 16 stycznia 2017

Część 5

W miasteczku dosłownie zawrzało, takie sprawy zawsze elektryzują opinię publiczną. Problem obrony koniecznej bez wątpienia należy do tych, które budzą ogromne emocje. Przeważnie generują współczucie wobec sprawcy, przy niemal zerowym zrozumieniu dla zabitego agresora. Może stąd właśnie - niejako dla przeciwwagi - organa ścigania i sądy tak wnikliwie rozpatrują problem. To oczywiście zrozumiałe, lecz skutki tej skrupulatności bywają niekiedy opłakane. Zbyt wiele jest tragedii ludzi odsiadujących nieadekwatnie wysokie wyroki. Zdawać by się mogło, iż taki sprawca już właściwie został ukarany - wyrzuty sumienia będzie miał do końca życia. Po co więc karać go podwójnie - chyba już tylko dla zemsty. Oko za oko, ząb za ząb; ktoś stracił życie, zatem ktoś musi za to zapłacić. Niekiedy nazbyt drogo. Właśnie takich rzeczy Marta nie mogła zrozumieć najbardziej. Zresztą, niezależnie od teorii, miała wrażenie, iż w tej sprawie jest parę kwestii, które domagają się wyjaśnienia. Dlaczego w ogóle rzecz musiała trafić do sądu? Przecież wszystko było oczywiste, nie powinno być właściwie żadnych niejasności. Tymczasem obrońcy przyszło mierzyć się z takimi trudnościami natury proceduralnej, jakich nie przewidywał zrazu. Termin rozprawy był wciąż odraczany, bez przerwy pojawiały się jakieś nowe okoliczności mogące mieć decydujący wpływ na jej całokształt. Nareszcie pojawiła się szansa na przełom w sprawie. Poszkodowany przez zmarłego chłopak odzyskał przytomność i był w stanie zeznawać. Jakie będzie jego stanowisko i kto okaże mu się bliższy - kumple, wśród których dorastał, czy ten, który mu uratował życie? I, co najważniejsze, czy był w ogóle zdolny do rzeczowej oceny zajścia - wszak mógł już być nieprzytomny w momencie wkroczenia wybawcy do akcji. Na szczęście zeznania chłopaka okazały się korzystne, zaś dwaj pozostali uczestnicy bójki dobrowolnie poddali się karze. Teraz Kuba wreszcie miał poważny atut w ręku. A jednak oskarżyciel nie chciał odpuścić, tocząc ze swoim adwersarzem bezkompromisowy bój. Czyżby chodziło o coś osobistego? (Tak myślała sobie Marta.) Na szczęście poręczenie ojca uznano za wiążące i chłopak uzyskał  zgodę na krótki wyjazd z kraju. To był już naprawdę spory sukces. Kuba w sumie trzykrotnie skorzystał z okazji; ostatni, prawie miesięczny pobyt spożytkował pracując w swojej dawnej firmie. Teraz nie pozostawało nic innego, jak tylko czekać na ostateczną decyzję sądu.
Od momentu nieszczęśliwego zajścia do ostatecznej rozprawy sądowej upłynęło osiem miesięcy. Marta postrzegała to jako niepotrzebne przeciąganie, ale równie dobrze mogło to być celowe działanie obrony. Aby nieco rzecz wyciszyć, zyskując przy tym na czasie. Ten ostatni potrzebny był na zinterpretowanie całej tej obszernej dokumentacji dotyczącej tła wypadku.
Wyrok, który ostatecznie zapadł, zadziwić a nawet zbulwersować mógł niejednego z obserwatorów.
Siedem lat pozbawienia wolności w zawieszeniu na siedem lat.
Kuba i jego najbliżsi przyjęli werdykt z powagą i spokojem. Zdaje się, z pewnym poddaniem, a nawet, o zgrozo, ulgą - myślała zniesmaczona Marta. Była zdania, iż powinien zostać całkowicie oczyszczony z zarzutów, ba, nawet nie powinny być mu jakiekolwiek, choćby potencjalnie, postawione. Wystąpił przecież w obronie katowanego człowieka, bez wątpienia ratując mu życie. Zatem jego postawa zasługiwała na pochwałę, i to niezależnie od tragicznego finału zajścia. Wystarczającą karę zgotowało mu własne sumienie, stając się najsurowszym sędzią i katem. Co znamienne, kiedy zadawał sobie pytanie, jak by postąpił, gdyby czas się cofnął i zostałby postawiony jeszcze raz w tym samym miejscu - był całkowicie pewien, że identycznie. Tyle, że interweniowałby już z większą rozwagą, nie w takim stresie, jak tego feralnego wieczora.
Jeśli zaś mowa o Marcie, niezależnie od powziętej oceny, była w jej odczuciu obecna jeszcze jakaś inna, bliżej nieokreślona intuicja. Może j e d n a k było w tej sprawie jakieś drugie dno. Przecież ona znała całą rzecz jedynie z relacji Kuby. Co prawda nie podejrzewała go o kłamstwo, ani nawet o konfabulację - na to był za mało wyrafinowany - jednak nasuwało się nieodparte wrażenie, iż coś przemilcza. Mogło to jakoś wiązać się z jego przeszłością, bliższą albo dalszą.
Rozmawiając o tym z synem - zwanym przez nią najmądrzejszym człowiekiem na świecie - rozważali parę takich ewentualności. Czyżby istniało coś, co mogło zaważyć na tak surowym werdykcie sadu? Na przykład  jakieś wcześniejsze incydenty "bojownicze", pranie brudnych pieniędzy bądź wręczanie korzyści majątkowych. Albo i jeszcze coś całkiem innego, o czym pojęcia nie mieli. Dość, że nabrali zwyczaju dworowania sobie na ten temat. Marta nie miała żadnych pretensji do mężczyzny, przecież było jasne, że nie mają obowiązku mówić sobie wszystkiego, wszakże ona sama nie w inny sposób z nim postępowała.  Postanowiła na razie nie drążyć tematu, przyjęła przecież założenie, iż wspierać będzie Kubę niezależnie od okoliczności. Trochę tak, jak wspiera się swojego ulubionego bohatera książkowego. Wszak nie miała praktycznej styczności z Kubą, nic co go dotyczyło nie mogło mieć wpływu na jej realne życie, zatem nie ryzykowała tutaj niczym. Kontaktowali się za pośrednictwem ekranu monitora, a potem dodatkowo jeszcze słuchawki telefonu. Póki co, wszystko było w porządku. Choć z drugiej strony, trzeba tu powiedzieć, czuła jakieś zniecierpliwienie.
Często się bowiem słyszy, że skazani na długoletnie uwięzienie prowadzą aktywnie swoje obrony, a nawet w zamknięciu kończą studia prawnicze. No dobra, może głównie dzieje się tak w amerykańskich produkcjach, jednak wzmiankowany, odsiadujący 25-letni wyrok mężczyzna tak właśnie postąpił. Nie mieściło jej się w głowie, żeby Kuba - dorosły, inteligentny człowiek - mógł być aż takim ignorantem we własnej sprawie. Rzecz jasna nie musiało to niczego szczególnego oznaczać, ale jednak równie dobrze mogło. Takie to rozmowy wiedli przy śniadaniu matka z synem, czyli Marta z dziecięciem swym. Zostawmy to już na razie, bowiem w tak zwanym międzyczasie...
Cdn.

wtorek, 10 stycznia 2017

Następna, 4 część

(Pomiędzy wierszami)

Nastały pracowite, po brzegi wypełnione zajęciami dni. Dla Kuby i jego najbliższych liczyło się teraz przede wszystkim to, aby opracować jak najskuteczniejszą linię obrony. Bowiem prokurator zdecydował się postawić go w stan oskarżenia pod zarzutem nieumyślnego spowodowania śmierci i tym samym sprawa została skierowana do sądu.
Skoro już się stało, co się stało i zabitemu nic już życia nie przywróci, trzeba samemu dalej żyć. Nawet jeśliby to miało w jakimś ograniczonym sensie oznaczać przejście do porządku dziennego. Tak to po prostu działa, choć w żadnym razie nie uwalnia sprawcy od żalu i wyrzutów sumienia.
Już następnego dnia, zaraz po powrocie z posterunku, duży pokój zamieniono w salę narad. Prawnicy - niestrudzony pan Leon i jego przyjaciel, Adam, najlepszy karnista w mieście - operując nie do końca zrozumiałym dla postronnych językiem, starali się pogrupować fakty, przyporządkowując je odnośnym paragrafom. Wstępne procedury zajęły im cały następny tydzień.Trzeba było zdecydować się na którąś z linii, w zanadrzu mając też alternatywną. Przez krótką chwilę rozważano nawet kwestię ewentualnej niepoczytalności w chwili zajścia. Tę jednak zdecydowanie odrzucił Kuba.
Rzecz jasna, odbyły się testy. Tuż po incydencie badanie krwi na obecność alkoholu - na szczęście żadnej "obecności" nie stwierdzono (a przecież miałby prawo do jednego choćby, sobotniego piwka w domu). Następnie skierowano go do kliniki na specjalistyczne testy, które miały zbadać jego profil osobowościowy. Wszystko okazało się być w jak najlepszym porządku.
W najbliższy weekend do rodzinnego domu przyjechała starsza siostra, aby wspierać brata i rodziców.
Ci ostatni z konieczności jakoś się trzymali - aż dziw, że nie nastąpiło pogorszenie stanu matki. Ojciec, co zrozumiałe, początkowo mocno się załamał, szybko jednak wziął się w garść i zaczął działać. Trzeba w tym miejscu przyznać, że nie trafiło na nieświadomego poczciwinę, który to w kaszę dałby sobie dmuchać. Ten skromny, niepozorny człowiek posiadał autorytet i miał przyjaciół spośród tych, którzy "coś tam jeszcze w mieście znaczą".
Należało również wybadać, jakie stanowisko przyjmie rodzina zmarłego, która przecież wywodziła się z półświatka. Niewykluczone było, że planują coś w odwecie. Biorąc to pod uwagę, lepiej by było nie wchodzić im w drogę i nie rzucać im się w oczy. Dobrze by było, gdyby na jakiś czas mógł się gdzieś przechować, na przykład na swojej Wyspie. Niestety, procedury stanowiły, że nie wolno mu opuszczać kraju. Zresztą sam zainteresowany stwierdził, że nie będzie kryć się, jak szczur; przeciwnie, zamierza stawić temu czoło. Jakby tego było mało, poszedł na pogrzeb zabitego Piotra i miał odwagę, a właściwie czelność, żeby wyrazić swój najgłębszy żal przed jego matką. (Marta nawet nie umiała sobie tego wyobrazić.)
Potem, pocztą pantoflową, uzyskano dosyć wiarygodne informacje. Obaj bracia Piotra zadecydowali, że odpuszczą i nie podejmują zemsty. Chcieli zacząć nowe życie, wolne od awantur i pijatyk; siostra planowała poddać się terapii. Matka, mimo oczywistego przecież, bólu, podeszła do tego ze spokojem, godząc się ze stratą. Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę - orzekła sentencjonalnie.
Tymczasem sprawa okazała się nie taka prosta, jakby się zdawało. Nie było nawet pewne, czy zdarzenie zostanie zakwalifikowane jako obrona konieczna i czy Kuba całkowicie uwolniony będzie od zarzutów. Trzeba było liczyć się z jakimś - oby tylko możliwie najniższym i w zawieszeniu - wyrokiem.  Wiele zależało również od ewentualnych zeznań poszkodowanego - który wciąż znajdował się w terapeutycznej śpiączce.

(Może istniały jeszcze jakieś inne powiązania i zaszłości, o których zrazu nie było mowy.)

Cdn.

poniedziałek, 9 stycznia 2017

Kontynuacja (3)


Fragment rozmowy zarejestrowanej na serwerze popularnego, aczkolwiek dziś już nieistniejącego, komunikatora:

iakowos75
cześć, najlepiej będzie jeśli powiem to wprost
-------------
iakowos75
zabiłem człowieka

marti_kaa
Czy to jakiś żart? Jeżeli tak, to nieśmieszny.

iakowos75
nie 
nie żart
nie chciałem tego ale zabiłem
to się zdarzyło i się nie odstanie 

marti_kaa
O Boże! Jak to możliwe? Opowiedz mi wszystko po kolei. O ile chcesz i możesz teraz o tym pisać.

iakowos75
nie wiem czy chcę. 
tak, chcę ale muszę zebrać myśli. 
dopiero przed chwilą wróciłem z posterunku
zaczekasz godzinę?

marti_kaa
ok
-------------

iakowos75
już jestem
nawet nie wiem od czego mam zacząć
wczoraj w nocy była straszna awantura. U nas na klatce
dwóch opryszków, pijanych w sztok, znęcało się nad leżącym. Nie wiem o co poszło
znam ich trochę z widzenia. M. to małe miasteczko
rodzice już byli u siebie ale zbudziły ich hałasy na klatce
tata krzyczał żebym coś z tym zrobił bo mama nie może zasnąć
wyszedłem i ...
zrobiłem co mogłem czyli rzuciłem się ich rozdzielić
no i rozdzieliłem tak, że jeden już nie żyje
nie chciałem tego!
uderzyłem chyba za mocno i stało się. To tyle. nie wiem co miałbym jeszcze dodać.

marti_kaa
Nie masz pojęcia, jak bardzo mi przykro. Głównie z Twojego powodu. Ale nie tylko.
Co musi teraz przeżywać ta nieszczęsna matka...Boże...

marti_kaa
Powiedz mi, co to są za ludzie, czy ten nieszczęśnik miał rodzeństwo i jak miał na imię.

iakowos75
Piotr
miał dwóch braci, słabo ich znałem. 
na policji okazało się że był notowany za różne przestępstwa
w tym za gwałt na własnej siostrze. Również napady, rozboje, kradzieże.
wiem że to nie ma znaczenia

marti_kaa
Oczywiście, że nie ma; i wiem, że to wiesz. 
Dla mnie - choć szczegółów nie znam - to jest kwestia obrony koniecznej. I mam nadzieję, że taką wersję przyjmie prokurator. A propos, jak się mają sprawy, czy już coś wiadomo? 
Może zresztą za wcześnie...
Spytałam, jak miał na imię, żeby się za niego modlić.

iakowos75
chyba za wcześnie.
tata rozmawiał dziś ze swoim przyjacielem z wojska. Pan Leon jest prawnikiem, ale zdaje się, że nie adwokatem, może radcą prawnym, czy też jakoś tak. Ma jutro do nas przyjść ze swoim znajomym, ponoć znanym karnistą. Będą razem opracowywać najlepszą linię obrony.

marti_kaa
Czyli jest tak źle? Sprawa może mieć nawet finał w sądzie?

iakowos75
nie wiem tego na sto procent. jutro znowu muszę pójść na policję
badają wszystkie okoliczności
to poważna sprawa

marti_kaa
No, tak; widziałam niedawno taki program w tivi. Facet dostał 25 lat za to, że śmiertelnie postrzelił dwóch bandytów, którzy się na niego rzucili z nożami. Był jakimś komandosem, czy wojskowym, a więc musiał mieć niezły refleks. Ktoś inny na jego miejscu byłby już trupem. Cóż, sąd uznał, że przekroczył granice obrony koniecznej. Nie pomogły odwołania, nawet Sąd Najwyższy utrzymał wyrok w mocy. Niedługo kończy mu się odsiadka, ale jego życie legło w gruzach. Całą młodość, najlepsze swoje lata przesiedział w zamknięciu. Nie widział, jak dorastają jego dzieci, żona go, zdaje się, opuściła. Jestem do głębi wstrząśnięta; trudno mi pojąć, że w tym kraju zamiast bronić praworządnych obywateli, bierze się pod ochronę bandziorów. Tyle się o tym mówi, opinia powszechna co i rusz jest bulwersowana, a i tak nic się nie zmienia. I to niezależnie od tego, jaka opcja polityczna akurat jest u steru. Ech, szkoda gadać...
Chociaż może jednak sędzia okaże zrozumienie. Ja bym okazała.

iakowos75
na to specjalnie bym nie liczył. Ale zobaczymy, co tam panowie uradzą jutro. 
jestem wykończony jakby przejechał po mnie czołg. 
dam znać co i jak. 
do jutra.

marti_kaa
Trzymaj się. Będę się modlić; choćby i o cud.

marti_kaa
Sorry, jeszcze jedno: co z tym poszkodowanym, w którego obronie stało się to wszystko?

iakowos75
nie wiem dokładnie, leży pod kroplówką
nic jeszcze nie wiadomo

marti_kaa
Mam nadzieję, że chłopak z tego wyjdzie. (I będzie zeznawał na Twoją korzyść.)
W gruncie rzeczy zrobiłeś to w JEGO obronie, nawet nie w swojej własnej. 
W głowie się nie mieści...
Dobranoc, Jakubie.

iakowos75
Dobranoc Marto 


Ciąg dalszy, rzecz jasna, nastąpi. (Do brzegu jeszcze daleko.)

niedziela, 8 stycznia 2017

Ciąg dalszy poprzedniego (2)

(Pomiędzy wierszami)

Jej oczytanie i erudycja zrobiły na nim ogromne wrażenie, tym większe, że sam do tej pory nie przejawiał jakichś szczególnych zainteresowań literackich. W ogóle czuł, że Marta po prostu, jak sam to określał, postawiła go do pionu. Wprawdzie, owszem, w domu zawsze było mnóstwo książek, a matka zachęcała dzieci do czytania - sama dosłownie pochłaniała je tonami. Starała się kształtować słownictwo dzieci, dobierając im lektury stosownie do wieku. W przypadku Kuby ze średnim zresztą skutkiem. Chłopak wolał dziedziny techniczne, no i oczywiście język angielski, który przedkładał nad ojczysty. Wiadomo, angielski był nieodzowny w informatyce; później bardzo mu się też przydał w zagranicznych wojażach.
Był pewien, że nigdy nie poznał kogoś podobnego do Marty. A przecież nie można było o nim powiedzieć, że chował się pod korcem. Przeciwnie, zwiedził niemalże połowę świata.
Wydawała mu się dziwna - w tym znaczeniu, iż niekonwencjonalna, magiczna i nieuchwytna.
Czuł dla niej ogromny respekt - niemal od pierwszej chwili, a raczej, należałoby powiedzieć, od pierwszej linijki, pokazała mu, że nie toleruje niechlujstwa językowego i bylejakości. Wymagała od respondenta stosowania znaków diakrytycznych i wielkich liter, zwracała baczną uwagę na interpunkcję i ortografię.
- Ćwiczenie czyni mistrza - tłumaczyła swoją biegłość w tej dziedzinie. Podobnie, jak mama Kuby, uwielbiała czytać, była to jej najmilsza, nigdy nie ustająca rozrywka.
- Wyobraź sobie, że kiedy studiowałam, zrobiłam sobie takie przyrzeczenie, a mówiąc ściślej, wyrzeczenie. Czytałam wyłącznie książki naukowe, zaś literaturę jedynie w czasie wakacji bądź ferii (pod warunkiem, że sesję zaliczyłam w całości).
- Na pewno zawsze zaliczałaś w całości.
- Akurat! Mnie też zdarzyło mi się poprawiać. Wtedy nie było zmiłuj - żadnej rozrywkowej książki.  
Prawdę powiedziawszy, był nawet taki moment, że chciał się z tej znajomości wycofać, czując, że nie jest dla Marty dostatecznie dobry. Sam studiów nie dokończył i czuł się z tego powodu kimś mniej wartościowym, nieledwie zazdrosnym o jej wiedzę i klasę. Później był losowi wdzięczny, że nie uniósł się ambicją, dając się poprowadzić w rejony, których istnienia nawet nie podejrzewał.
Po pewnym, wcale nie tak znowu długim czasie mógł się chlubić jej szacunkiem, będąc w pełni zasłużenie docenionym za przymioty, które uważała za kluczowe. Wszakże i on miał jej czym zaimponować. Posiadał niepospolite wręcz zdolności językowe - po kilku miesiącach pobytu w jakimś kraju bez najmniejszego trudu porozumiewał się z jego mieszkańcami. To nie jest mało, myślała Marta, która zawsze miała opory w posługiwaniu się językiem innym, niż jej własny. Angielski, owszem, znała, ale raczej w sposób bierny, czytając teksty, rozumiejąc mowę i pisząc niemal bezbłędnie - wszak intuicyjnie rozeznawała nawet obcą gramatykę. Tym niemniej skóra jej dosłownie cierpła, kiedy jakiś cudzoziemiec pytał ją o drogę czy godzinę. Kuba zadziwiał ją również pracowitością, nieprzebraną energią i radością życia. Tej ostatniej zdolności nawet nie potrafiła ogarnąć uczuciem - ona sama znajdowała się na skraju załamania i nie było tygodnia, żeby nie marzyła o tym, by się zabić. Lecz najwyżej ceniła w mężczyźnie opanowanie i wstrzemięźliwość - oscylującą na pograniczu ascezy. Podziwu godna zdolność do wyrzeczeń obejmowała niemal wszystkie obszary jego aktywności.
Po dwóch miesiącach Kuba zorientował się, iż mimowolnie zaczyna uwzględniać Martę w swoich przyszłościowych planach. Robił to tylko podświadomie, bowiem już od samego początku zawarli umowę, że ich znajomość nigdy nie wykroczy poza korespondencyjną przyjaźń.
- Poznaliśmy się na forum tematycznym, a nie na portalu randkowym. Każde z nas ma swoje własne życie i tego się trzymajmy - tłumaczyła. Gasząc w zarodku wszelkie pytania o konkrety, stwierdzała, że interesuje ją wyłącznie wymiana myśli, a nie informacji. Lecz teraz nawet i ona uznała, że jest jednak pewna kwestia, w której winni sobie coś wyjaśnić.
- My tu sobie niemal codziennie miło gawędzimy przez internet, siedząc przed komputerem godzinę albo i więcej. Nie zrozum mnie źle, ale głupio by było, gdyby miało się okazać, że gdzieś tam za ścianą tęskni za tobą dziecko, albo i żona czeka z kolacją.
- O to możesz być spokojna, od ośmiu lat jestem już człowiekiem wolnym. Teraz mieszkam z rodzicami i opiekuję się mamą, która jest po udarze.
- Szczerze ci współczuję, nawet nie umiem sobie wyobrazić, na czym polega opieka nad kimś tak ciężko doświadczonym. Natomiast wracając do naszej kwestii, ja jestem wdową i mieszkam ze swoim dzieckiem. Ale ono już nie płacze za mną, wręcz przeciwnie, świetnie daje sobie radę.
Zatem wszystko już było jasne - oboje są wolnymi ludźmi, panami swojego czasu. O to tylko chodziło.
Lecz wbrew umowie Kuba nadal snuł marzenia o życiu z Martą na Wyspie. Rzecz jasna dopiero kiedyś tam, w bliżej nieokreślonej przyszłości. Po ustaniu zobowiązań wobec rodzicieli. Kiedy nieopatrznie zdradził się z tym przed kobietą, ta zagroziła definitywnym zakończeniem znajomości. Nie, bo nie i koniec pieśni. Toteż więcej nie mówili o tym. Lecz tak poza tym rozmawiali dosłownie o wszystkim. Nie było dla nich tematu tabu, pod warunkiem, że nie wkraczali na grunt osobistych informacji. To znaczy, uściślijmy, informacji o Marcie, bo Kuba nie miał oporów, by jej opowiadać o swych osobistych sprawach.

Osiem lat temu, tuż po rozwodzie z Joanną, chłopak wyjechał do pracy za granicę. O pracę w takim małym, mazurskim miasteczku, zwłaszcza o stałą i dobrze płatną, nie było łatwo. Zatem nie widział przed sobą innej drogi, jak zarobkowanie poza granicami. Świetnie znał angielski, niestraszna mu była fizyczna harówka, mógł się zatem imać niemal każdego zajęcia. Gdziekolwiek się zaczepiał, w krótkim czasie potrafił zaskarbić sobie uznanie i szacunek przełożonych, jak również, co szczególnie ważne, zasłużyć na awans. Zdążył zwiedzić kawał świata, był w Japonii, gdzie trochę bawił się w samuraja, ucząc się sztuk walki, również w Indiach tudzież Singapurze. Przez dwa lata studiował nawet w Cambridge, po czym przerwał naukę i pojechał do Niemiec, stamtąd zaś do Włoch.
W tym czasie żona złożyła wniosek o pozbawienie go praw rodzicielskich wobec ich córeczki, Marysi. Dlaczego to zrobiła, skoro wysyłał jej pieniądze na utrzymanie dziecka, nie mógł zrozumieć. Przecież porzuciła go i wyszła za mąż, żądając takich alimentów, że aby zaspokoić jej roszczenia musiał jechać za granicę. Sytuacja wyjaśniła się niebawem, po prostu chciała, by córka uznała jej nowego partnera za ojca i o Kubie zapomniała. Tak będzie dla wszystkich lepiej, tłumaczyła Asia, niech więc dla dobra dziecka zniknie z jego życia i usunie się w cień. Może już nawet zaprzestać płacenia alimentów. Nie było innej rady, nie miał możliwości, by o córeczkę walczyć, zatem dał sobie spokój. Ale pieniądze i tak wysyłał, to przecież nadal było jego dziecko. Krew z krwi i żadne okoliczności tego nie zniweczą.
Na koniec odnalazł bezpieczną przystań na Wyspie. Miał wrażenie, że to już będzie jego docelowe miejsce. Może z czasem pozna jakąś dobrą kobietę, z którą mu się ułoży. Kto wie, może będzie jeszcze miał dzieci? Tymczasem życie znów go zaskoczyło, niespodziewane obowiązki spadły na niego ze zdwojoną siłą. Wszak już oboje rodziców domagało się jego synowskiego wsparcia. Kuba podszedł do tego ze stoickim spokojem. Jak zwykle zresztą.
Teraz nieśmiało snuł nadzieję, że może jednak Marta... Jest przecież matką, a więc mieliby też i dziecko. Ech, gdybyż tylko się zgodziła. Jednak na razie sama zainteresowana ...wcale nie była zainteresowana. Co więcej, nie chciała o tym nawet słyszeć. Lecz on już tam swoje wie.

W sobotę poprzedzającą Wielki Tydzień miał już opracowany plan - co kupi i jakie z pomocą ojca przygotuje potrawy. Rano umył okna i pozawieszał firanki, wytrzepał dywany i ugotował obiad. Po posiłku poszedł nad jezioro, by zakosztować trochę powietrza. Był jakiś spokojny, myślał o Marcie i czuł, że dzięki jej mądremu wsparciu będzie miał siłę stawić czoła wszystkim obowiązkom.  Które w innych okolicznościach mogłyby mu się jawić nie do ogarnięcia. Oczywiście przesadzał, na pewno świetnie poradziłby sobie i bez niej. Tymczasem rozsadzała go taka radość, że gotów byłby bodaj całe jezioro okrążyć. Trzeba jednak było wracać, mama pewnie czekała na kolację. Potem będzie już miał całą noc dla siebie.
Rodzice poszli wreszcie do sypialni, Kuba wziął długą, relaksującą kąpiel w wannie. To był jego mały, wieczorny rytuał, pozwalający na regenerację sił fizycznych i psychicznych.
Następnie zasiadł przed komputerem, żeby ogarnąć najpilniejsze sprawy. Liczył potem na krótką rozmowę z Martą. Jako, że podczas pracy lubił słuchać muzyki, założył na głowę słuchawki. Stąd też nie od razu usłyszał niecierpliwe wołanie taty. W pierwszej chwili pomyślał, że jest potrzebny, żeby zaprowadzić mamę do toalety. Chodziło jednak o coś innego.
Matka miała dziś wyjątkowo ciężki dzień, trudności z krążeniem zaowocowały bezsenną wczorajszą nocą. Teraz miała nadzieję, że dosyć prędko zaśnie. Lecz nic z tych rzeczy - na klatce schodowej niosły się echem krzyki podpitej młodzieży. Awanturowano się do tego stopnia, iż wywiązała się bójka. Ojciec bezbłędnie to zinterpretował, skojarzywszy uchwycone przez wizjer podejrzane, gwałtowne ruchy z odgłosami zadawanych razów. Obawiając się interweniować, podniesionym głosem zażądał, by Kuba niezwłocznie "raczył zrobić z tym porządek". (Cokolwiek by to miało w tym przypadku znaczyć.) Jako były oficer, nie znosił sprzeciwu, nawykły do tego, by każdy jego rozkaz był spełniany błyskawicznie. Fakt, że chłopak miał na uszach słuchawki i nie od razu ojca usłyszał, dodatkowo pogorszył sprawę.
Kuba wybiegł na klatkę i zobaczył dwóch bandziorów w akcji. Kopali po głowie i żebrach trzeciego, nie bacząc na to, że ów leżący nie dawał już znaków życia. Nie mając chwili do namysłu, Kuba z impetem ruszył na tego, który wydał mu się bardziej agresywny. Zastosował jeden z najskuteczniejszych ciosów karate. Był w tym przecież niezrównanym mistrzem.
Jednak realne życie w niczym nie przypomina filmu z gatunku sztuk walki. I skutki tej konkretnej akcji będą już nieodwracalne dla jej uczestników. Również i dla tych, którzy się pośrednio do niej przyczynili. Ojciec, gdy tylko zrozumiał, co tu się przed chwilą stało, dosłownie w oczach postarzał się o dziesięć lat. Zaś lekarz pogotowia nie miał nic więcej do roboty, jak tylko stwierdzić zgon. 

Cdn.

sobota, 7 stycznia 2017

Ludzkie historie (1)

Na fali noworocznej wizji szczęśliwości podejmuję się napisania swojej, od dość już dawna w głowie mi rezydującej, opowieści.


Pomiędzy wierszami

Co musi odczuwać matka, która traci syna tuż przed Wielkanocą, a ściślej rzecz ujmując, taka, której ktoś zabija dziecko? Marta, sama będąc matką, nawet nie byłaby w stanie poddać się takim dywagacjom. Nawet i teraz, po kilku latach od owych wydarzeń, kiedy ząb czas zdążył się już cokolwiek stępić, pamięć o tej tragedii wciąż jej towarzyszy. Jak zresztą wielu innym, wbrew swojej woli uwikłanym w nią osobom. Gdybyż ten dzień mógł się nigdy nie wydarzyć...

Wiadomość o nagłej chorobie matki, która doznała rozległego udaru i wymagała od teraz pełnej opieki, spadła na Kubę niczym grom z jasnego nieba. Decyzja była błyskawiczna, musi natychmiast wracać - do kraju i do domu - żeby jej tę opiekę świadczyć. Nie widział innego wyjścia, uznał, że jest im to po prostu winien. Im, czyli obojgu rodzicom. Bowiem ojciec, emerytowany major wojsk inżynieryjnych, nieuchronnie miał utracić wzrok. Zwyrodnienie plamki żółtej osiągnęło takie stadium, że potrafił już tylko odróżnić dzień od nocy. Zatem Kuba pospiesznie uregulował sprawy zawodowe na Wyspie i odnajął swoją połowę domu kolegom. Zapewniano go, że w każdej chwili będzie mógł do pracy wrócić. Zdążył już zresztą zaskarbić sobie zaufanie przełożonych i ugruntować pozycję w firmie. Był kompetentnym i sumiennym pracownikiem, ponadto oprócz biegłej znajomości angielskiego posiadł w stopniu komunikatywnym również i miejscowy język, grecki.
Lecz tymczasem na jego głowie spoczął cały dom. W pierwszych tygodniach po wyjściu matki ze szpitala syn mył ją, karmił i ubierał, sprzątał mieszkanie, zmywał podłogi, robił pranie i gotował.
No, akurat w gotowaniu troszeczkę pomagał mu tata. O szóstej rano spotykali się w kuchni, wypalali w komitywie papieroska i jedli śniadanie, następnie Kuba czytał ojcu gazetę, po którą wcześniej zdążył polecieć do pobliskiego sklepu. Ogólnie biorąc, dzielnie sobie z tym wszystkim radził, zwłaszcza, że nigdy nie był skory do narzekań. Brał życie takim, jakie jest i kochał je bez względu na to, co mu przynosiło.
Rodzice byli skromnymi, uczciwymi ludźmi, toteż niczego specjalnego się nie dorobili. Było to znamienne, biorąc pod uwagę stanowisko, jakie ojciec piastował, w peerelowskim bądź co bądź, wojsku. W chwili obecnej zajmowali niewielkie, dwupokojowe mieszkanko w małomiasteczkowym bloku. Tu trzeba przyznać, iż z okien czwartego piętra widok na jezioro był zachwycający.
W tych warunkach, jak nietrudno się domyślić, trzeba było sporego samozaparcia, by utrzymać jako takie status quo. Nie wchodząc sobie wzajem w drogę i nie naruszając kompetencji. Jakoś im się udawało dzielić w zgodzie tę niewielką przestrzeń. Rodzice prowadzili tryb dzienny, Kuba raczej nocny - trzeba było egzystować trochę "na zakładkę". Na szczęście młody jeszcze organizm - mężczyzna dobiegał zaledwie czterdziestki - dość dobrze adaptował się do wszelkich trudów. I po takiej przesiedzianej przed komputerem nocy rankiem był rześki jak skowronek i gotowy do codziennych zajęć. Mus to mus. Po pewnym czasie rehabilitacja matki dała nadspodziewane dobre efekty; na tyle znaczące, by można już było planować spacery. Początkowo tylko wokół domu, zaś niebawem ojciec był nawet w stanie poprowadzić żonę do kościoła. Prowadził ślepy kulawego - żartowała sobie w takich razach matka, mozolnie artykułując pojedyncze słowa. Szło ku lepszemu - jako emerytowana pielęgniarka była bardzo zdyscyplinowaną, stosującą się do zaleceń lekarskich, pacjentką. Choć w jej przypadku nie mogło już być mowy o tym, żeby na spektakularny efekt liczyć. Mowa, mimo pomocy logopedy, zapewne pozostanie już niewyraźna. Najważniejsze, że rodzice, równolatkowie tuż po siedemdziesiątce, przez całe życie niezwykle sobie oddani, po prostu mieli siebie nawzajem. I to się teraz liczyło najbardziej.
Po przejściu na emeryturę, dzięki przemianie ustrojowej, ojciec wreszcie mógł otwarcie praktykować swoją wiarę. Jak zły sen wspominając czasy, kiedy to w ścisłej tajemnicy chrzcił i posyłał do komunii dwoje swoich dzieci. Siostra Kuby, prawie o dziesięć lat od brata starsza, była dyrektorem banku w małym mieście pod Warszawą, zatem z racji obowiązków zawodowych mogła odwiedzać rodziców jedynie w weekendy. Czasami przyjeżdżała ze swoim siedemnastoletnim synem; spali wtedy wszyscy na karimatach w dużym pokoju. Było trochę ciasnawo, ale za to wesoło i nikomu nawet nie przyszłoby na myśl, że przecież równie dobrze mogliby zatrzymać się w hotelu. Na co dzień, kiedy rodzice udawali się już na spoczynek do sypialni, pokój stawał się nocnym królestwem Kuby.
Nie chcąc naruszać oszczędności, wykorzystywał swoje różnorakie zdolności informatyczne, poszukując korzystnych form zarobkowania. Naprawiał komputery i sprzęt elektroniczny, pisał programy, projektował strony, potrafił nawet wykonywać kosztorysy budowlane. Był również nieprzeciętnie zdolnym hakerem, choć trzeba przyznać, że nie nadużywał swoich możliwości. Poza tym wykorzystywał komputer do celów rozrywkowych. Sporadycznie grywał wprawdzie w jakieś gry komputerowe, lecz bardziej chodziło mu o nawiązywanie kontaktów z ludźmi z całego świata. Język nie stanowił wszak bariery, bowiem angielski  miał w małym paluszku. Grywał sobie w szachy i prowadził konwersacje, poszukując bratnich dusz. Ot, choćby na polu wschodnich sztuk walki (sam miał czarny pas karate). Inwestował też na zagranicznych rynkach, nie cofając się przed niewielkim, zawsze w granicach rozsądku, ryzykiem. W wolnych chwilach odwiedzał też różnorakie fora, głównie dla informatyków. Również dla elektroników (w tym krótkofalowców) i szachistów, zaś pewnego razu wszedł nawet w interakcję z miłośnikami literatury angielskiej. Jane Austen, siostry Brontë - tego rodzaju klimaty. Na jednej z takich właśnie literackich sesji Kuba poznał Martę.

Ciąg dalszy niebawem.

piątek, 6 stycznia 2017

Mała retrospekcja

Łaskawca Fejsbuk serwuje nam niekiedy przypomnienia naszych niegdysiejszych udostępnień. Takich, które to z kolei my łaskawie z siebie "wypociliśmy" przed laty.
Przyznaję, że mieszane mam uczucia odnośnie tego typu wspomnień.
I nie do końca wiem, czy chodzi o ich przedmiot, jakość, czy może raczej o to, że odeszły do lamusa. Czyżby chodziło o te wszystkie rzeczy naraz?
Wygląda na to, że naprawdę nie da się dwa razy wstąpić do tej samej rzeki.

Tymczasem dziś trafiło na podatny grunt. Bowiem po małych zabiegach kosmetycznych gotowa byłam ponownie udostępnić wpis. Zwłaszcza, że ilustracją była (nie wiedzieć, czemu) moja ulubiona bransoletka. Oto ten właśnie, wzmiankowany, archiwalny, post. Wszak o asertywności nigdy dosyć.
Zdjęcie użytkownika Małgorzata E. Parell-Marczuk.

niedziela, 1 stycznia 2017

Będzie lepiej

Z cyklu Witajcie na dnie

31.12.2016.
Gdzieby się nie obrócić, wszędzie tylko podsumowania i podsumowania.
U mnie takowych dziś nie uświadczy. Nie, bo nie i już. Może kiedyś...
...ciąg dalszy narzekań tudzież jojczenia nastąpi.
Taką jedynie formę moje podsumowanko przybrać mogłoby.
Zatem dziś sobie (w drodze wyjątku) odpuszczę. Inne mam bowiem plany.

01.01.2017.
Gdziekolwiek by nie zajrzeć, wszędzie tylko postanowienia. No, może jeszcze i plany.
Ja tam niczego planować nie będę, tym bardziej zaś obiecywać gruszek na wierzbie.
Jeżeli już, to tylko myślę zmierzyć się z głupotą własną. (Bowiem na cudzą to już zdrowia szkoda.)
Daj Boże, daj...

No to idę się mierzyć. Z tą głupotą, znaczy; nie z centymetrami. Bywajcie.